czwartek, 29 grudnia 2011

Gatineau/Hull-Ottawa

Czy pisałam już, że nie ma śniegu i ZERO nart w związku z tym? Że pozostają jedynie łyżwy i to nie na lodowisku pod ratuszem, bo wiadomo, tam jeżdżą ci, którzy potrafią to robić z niejaką choćby gracją a jeśli nie potrafisz, nie pchaj się na afisz. Tak mówiła moja niezapomniana matematyczka z podstawówki. W ogóle kobieta ta miała sporo ciekawych powiedzonek, m.in o szkapach dorożkarskich. Że my niby jak te szkapy.

No ale ja nie o tym, a o tym że się trochę nudzimy (MY!!! NUDZIMY!!! świat sie kończy). To wymyśliliśmy sobie wycieczkę muzealną, do stolicy. Stolica w ogóle sympatycznym jest miejscem choć zimnym, dziś w porywach było tam -19 stopni i nawet trochę śniegu na ulicach. Zamierzam poznać lepiej to miasto. Latem. Głównym wyzwaniem związanym z wycieczką była konieczność wczesnego wstania. Wczesniego oznacza przed godziną 8.00 rano. Mój mąż się lekko stresuje, że na ogół śpimy do południa, że dzień ucieka, słońca nie widac i życia szkoda. No ale. Po co wstawac rano z łóżka, skoro nie ma żadnego obiektywnego powodu do wczesniego wstawania? OK, wycieczka muzealna może być pretekstem do takiego wysiłku, ale nie oszukujmy się. To tylko pretekst.

Jak widać, lekko nie było ale wstaliśmy. No dobra, Marcin wstał pierwszy a mi póżniej było już głupio, jak wychodził spod prysznica a ja wciąż leżałam pod cieplutką kołderką i dopijałam żółteczko. Wstałam więc i wyjechaliśmy nawet o czasie, zabierając po drodze kolegę. Plan zakładał odwiedzenie dwóch muzeów, cywilizacji i wojny, plus przerwa na posiłek. Został on zrealizowany w 150%. Odwiedziliśmy to co zaplanowaliśmy, w tym jedno muzeum (to mniej intersujące) było za darmo. Lanczyk zjedliśmy u miłych Hindusek, wtedy kolega trochę nas zaskoczył, bo okazało się że potrafi rozmawiać w hindii.

Niepokojąco przypomniał nam się wczoraj obejrzany film, Limitless, tam też były takie wstawki. Że Główny Bohater w chińskiej knajpie rozmawia z kelnerem po chińsku, a we włoskiej, ze śliczną włoską kelnerką po włosku. Jak można wnioskować z powyższego, to nie był dobry film, więc nie linkuję ani nie polecam a wręcz przestrzegam.

Za to polecam Muzeum Cywilizacji Na zachętę dodam, że w muzeum można nawiązać różne znajomości, zapoznaliśmy na ten przykład Hindusa, prawnika z Montrealu, który po stresującej rozprawie sądowej relaksował się w części innuickiej. Rozmowa jednak nie bardzo się nam kleiła, chyba  z powodu problemów komunikacyjnych, bo pan głównie, co ciekawe porozumiewał się po quebecku.  Aha i jeszcze zagraliśmy w grę religioznawczą, którą to, nie chwaląc się, wygrałam.

A tu parę zdjęć:

Bardzo stary kajak

wygląda jak pieseczek, ale to boberek.

mają prawdziwy pakistański autobus!





refleksja na koniec dnia.

Zdjęcia dzięki uprzejmości Nuno oraz Marcina  

wtorek, 27 grudnia 2011

i po świętach

Przed samymi  świętami byłam trochę zajęta (a co, bezrobotnemu też wolno), miałam m.in jakieś dziwaczne szkolenie z pisania cv tu nazywanym resume. Prowadzący przypominał nadaktywną piłeczkę do ping-ponga, powtarzał non stop, że jak pracował w Toronto dla firmy rektutacyjnej to czytał setki beznadziejnych resume i niedobrze mu się robi od tych oklepanych sformułowań, świetnych zdolności komunikacyjnych, dobrej pracy zespołowej i cech przywódczych. He he. Ja też kiedys pracowałam w Toronto. A teraz oboje wylądowaliśmy w Kingston, tyle że ja siedzę za stołem i go słucham a on stoi przy tablicy i macha rekami. Później zdawałam test z angielskiego, z czytankami o wkładzie Kanady w światowe dziedzictwo ludzkości. Chodziło głównie o telefon i system opieki społecznej. Miałam to opanowane więc poszło gładko. Nastepnie było spotkanie w takiej jednej organizacji gdzie może będę wolantariuszować, m.in opowiadając dzieciom w szkołach o tym, jak ważne jest mieć wysoką samoocenę (!!!). To w ramach akcji przeciwko szykanowaniu uczniów przez uczniów.

A później zakupy i szał gotowania. Wszystko było smaczne bardzo, nawet uszka od Włocha co okazały sie być oprócz tego, że z grzybami, to również z ricottą. Brak tradycyjnych uszek w barszczu nikomu nie przeszkadzał, zawżywszy że my lubimy ser a dla naszych gości Irańczyków to i tak  była pierwsza Wigilia w życiu. Największą atrakcją okazał sie szafran, otrzymany kiedyś w prezencie od couchsurfera. Chcieliśmy go po prostu dosypać do herbaty, ale Irańczycy jak zobaczą szafran to coś dziwnego się z nimi dzieje. Mają wtedy szaleństwo w oczach i powatrzaja jedynie: uważajcie, nie zmarnujcie go, to najlepszy szafran na świecie, irański, a nie ta beznadziejna podróbka z Hiszpanii. Że super pachnie i ma setki zastosowań zdrowotnych. Między innymi podobno łagodzi obajwy zespołu napięcia przedmiesiączkowego. No ciekawe. Jak mi kiedyś złagodzi na pewno o tym napiszę.

Poza tym czas spędzaliśmy z naszym kolegą z  Portugalii (to zupełnie nie o nim ale skojarzenie jest silniejsze). Pojechaliśmy też na chwilkę na wieś, napalić w piecu i wyprowadzić psa. Po 3 godzinach intesywnego dokładania do pieca osiągnęliśmy w pomieszczeniu mieszkalnym oszałamiającą temperaturę 14 stopni. Nie, życie na wsi szczególnie zimą nie jest dla mnie. Śniegu ni ma, ogladamy filmy ( taki i taki ) jemy raclette i jeździmy na łyżwach, na sztucznym lodowisku, pod dachem, bo pogoda okropna. Pada rzęsisty deszcz. Jesień. Ehhhh.

wtorek, 20 grudnia 2011

It's OK to say Merry Christmas

Czas przedświąteczny to głównie christmas party, po polsku zwane opłatkiem. Jak te gapy skończone przegapiliśmy spotkanie w klubie kanu, za to udało nam się dotrzeć na pot luck organizowany przez stowarzyszenie imigrantów w Kingston. Bardzo było miło, poznalismy ludzi, którzy produkują na swojej farmie cydr (20%!), wysłuchaliśmy tradycyjnej muzyki chińskiej, kibicowaliśmy również chłopcu z gitarą który wyglądał jakby urwał się  stąd Do końca nie byliśmy pewni, czy śpiewa sam czy z playbacku. No i obżarliśmy się okropnie, dużo dobrego etnicznego jedzeia było i curry i pierogi i chilli i sushi i pumpkin pie. W piątek było spotkanie opłatkowe w Toronto, polonijne no bo teraz jestem polonią :) Spotkaliśmy zaprzyjaźnioną blogerkę bosmana Leszka i inne miłe osoby oraz... obżarliśmy się okropnie. Później można to było trochę spalić, tańcząc, w innym miejscu, na północy miasta, z widokiem na CN Tower. Ale już następnego dnia obżarliśmy się ponownie, lazanią u jednych i plackami ziemniaczanymi u kolejnych gospodarzy. Zacne były to placki, więc pomyślałam że w niedzielę po prostu nie zjem obiadu. Wtedy skorzystaliśmy z zaproszenia miłej pani profesor, którą poznaliśmy w pociągu do Katowic, a ona również postanowiła nas nakarmić....tym razem kurczakiem. No nic. Teraz żywię się głównie owsianką, z tym że dziś planujemy wyjście na przedbożonarodzeniowe sushi, razem z Irańczykami, a jutro Chris Brown gra w The Mansion a wiadomo jak bardzo kaloryczne jest piwo... no nie jest lekko. Zdecydowanie już czas na dietę. Ale to po świętach!

wtorek, 13 grudnia 2011

szukanie pracy (part one)

Kiedy byłam małą dziewczynką marzyłam, żeby zostać nauczycielką. Tak się złożyło, że w moim   otoczeniu, spełnione zawodowo kobiety to były głównie lekarki lub nauczycielki właśnie. Poza tym bohaterka ulubionej książki, przeklęta Ania Shirley pracowała w szkole, w mitycznym Avonlea i była lokalnym cudem.

A że medycyna jakoś nie bardzo mnie pociągała, to wyobrażałam sobie, że jestem panią nauczycielką i dręczyłam tą moją wizją młodszego brata i kuzynkę, którzy musieli się bawić ze mną w szkołę, choć chyba nie bardzo im się to podobało. Jakoś na nic ciekawszego wtedy nie wpadłam.

Później okazało się, że bycie nauczycielem to jednak trochę obciach, studia należy wybrać prestiżowe i z przyszłością, tak więc dostałam się na Wydział Prawa i Administracji UMCS  Lublinie. Po drodze wydarzyły się jeszcze dwie rzeczy, ważne z punktu planowania kariery zawodowej. Po pierwsze okazało się, że należę do pokolenia wyżu i generalnie miejsc na studiach dziennych za bardzo nie ma. Po drugie, strach, że na studia się nie dostanę wywoływał w mojej głowie i w głowie mojej przyjaciółki  bardzo plastyczne wizje przyszłej  pracy w sklepie mięsnym przy ul. Jagiellońskiej. Byłam tak przejeta, że się na studia nie dostanę, że nawet nie bardzo zastanawiałam się, dlaczego właściwie chcę studiowac prawo.

Studia skończyłam, ale dyplom magistra prawa nie chroni cudownie przed bezrobociem, szczególnie gdy idzie w parze z wyżem demograficznym oraz kryzysem ekonomicznym.  Znalezienie w miarę normalnej pracy zajęło mi ok roku. Po drodze okazało się, że ukończone studia są raczej pomyłką, wizja wykonywania któregokolwiek z zawodów ściśle prawniczych napawa mnie obrzydzeniem, tym bardziej, że wiązałoby się to z ukończeniem aplikacji i terminowaniem u ludzi, z którymi nie potrafię się porozumieć. Metodą prób i błędów, trochę wynikiem przypadku wylądowałam w efekcie w administracji państwowej, co okazało się nienajgorszym rozwiązaniem: młody zespół, ambitni (czasem zbyt) przełożeni, ciekawe zadania (serio serio), sporo wyjazdów, konferencje i warsztaty, ok. Potem pojawiała się ciekawsza propozycja, wyjechałam i...

Znów zaczynam praktycznie od początku. Z wykształceniem, które tu ma wartość zerową. Z doświadczeniem, które nie bardzo wiadomo, jak opisać. Z totalnym mętlikiem w głowie, od czego zacząć. Pewnie, zawsze można iść sprzątać , jak zasugerowała babcia (poprał ją zresztą tata, mówiąc, że żadna praca nie hańbi). No jasne, że nie hańbi.

Tu jest cały system wsparcia, dla osób takich jak ja, tzw nowoprzybyłych, biuro pracy znajduje się na naszej ulicy. Zapisałam się na parę warsztatów (jak napisać kanadyjskie cv, w jakim kierunku szukać pracy, staram się o lekcje języków), w internecie też jest sporo informacji. Do napisania dzisiejszej notki zainsporowił mnie test określający predyspozycje zawodowe. Pamiętam, że kiedyś w liceum taki test też zrobiłam wyszło mi wtedy, że mogę pracować jako strażnik więzienny (może to nie takie głupie, w Kingston jest 7 więzień). Wśród dzisiejszych podpowiedzi były następujące profesje: piosenkarz (na pierwszym miejscu!), tłumacz, archiwista,  pisarz (kreatywny, wtf?), bibliotekarz, krawiec, osoba kierująca pralnią (nawet znalazłam odpowiednie ogłoszenie!) i steward\stewardessa. Jak widać, nie wygląda to najlepiej.

domek ani

niedziela, 11 grudnia 2011

św Mikołaj na wyspie Wolfa

Pierwszą paradę św Mikołaja widziałam 4 lata temu, w Toronto. Było to zaraz po moim przyjeździe do Kanady. Był jakiś listopadowy weekend. Niczego nieświadoma, z przedmieść, gdzie mieszkałam wybrałam się do centrum. A tam dzikie tłumy, rzeka ludzi, kobziarze grają, dzieci szaleją, wystawa w The Bay powala na kolana nie wiedziałam o co chodzi. Potem się okazało, że chodzi o właśnie o to, co powyżej i że czasem rzucą jakieś słodycze, w ten wiwatujący tłum. No a na sam koniec, po tych wszystkich gigantycznych maskotkach, łosiach, reniferach i elfach, w ostatnich saniach jedzie Santa Claus (bo nie św Mikołaj). I to na niego wszyscy czekają.

Jakiś czas później wybraliśmy się z Marcinem na paradę w Kingston. I to była totalna porażka, nie dość, że nic nie było widać (bo nie było czego oglądać) to oboje byliśmy chorzy, zasmarkani i z gorączką.

Wczoraj przełamaliśmy złą mikołajajową passę, udowadniając że parada może być pozytywnym doświadczeniem. Pod warunkiem, że jest to wydarzenie na skalę mikro, na skalę miasteczka Marysville Był eggnog (coś jak kogel-mogel, ale gorsze) i wino, szczęsliwe dzieciaki, całe torby cukierków. Przemarsz parady, składającej się głównie z wozów strażackich, wózków do golfa i zaprzęgów konnych, oglądaliśmy z murku odgradzającego dom Joe'go i Hillary od ulicy. Joe tak zaprojektował wysokośc murku, aby można było na nim wygodnie siedzieć i pić piwo.  Uczestnicy parady rzucali w nas cukierkami, które czasem wpadały w kupy pozostawione przez konie. Oprócz cukierków rzucano również ślicznie opakowanym... papierem toaletowym. Całe to wydarzenie uszczęśliwiło i dzieci i rodziców. Ci, którzy nie czuli się szczęśliwi, na drugi rok nie zostaną zaproszeni. Zapomnieliśmy zrobić zdięcia więc możecie sobie tę całą szczęśliwość po prostu wyobrazić.

czwartek, 8 grudnia 2011

sublokatorzy i super dizajn

Kończy się jesień, na zewnątrz zimno, ciemno  i paskudnie a w domku ciepło i przytulnie... tak sobie musiała pomyśleć myszka, która zadomowiła się w naszej kuchni. Nie widzieliśmy jej, ale czasem słyszymy, jak nocą chroboce. Na dowód że jest, a nie że mamy jakieś poalkoholowe traumy, świadczy wyjedzony bochenek chleba, pozostawiony nieopatrznie w piekarniku (wyłączonym).

Do tego odkryłam robale w szafce spożywczej, zamieszkały w opakowaniu migdałów.  Zastanawiam się, jakie następne stworzenia polubią nasze towarzystwo. Karaluchy, korniki, a może mrówki faraonki? Znajomi z wyspy kilka razy zastali w swoim domu skunksa. Z takim skunksem trzeba się obchodzić jak ze śmierdzącym jajkiem. Nie można się przestraszyć, żeby nie wystarszyć skunksa, bo on wtedy zaśmierdzi cały dom. A smród jest nie do zniesienia i nie do wywietrzenia.

Z innej beczki (bez robali): postanowiłam odwiedzić dziś inne niż zazwyczaj studio jogi. I rany, tak dizajnerskiego miejsca dawno nie widziałam. I dawno się tak na zajęciach nie wynudziłam. Profesjonalny dizajn to trochę za mało, choć miejsce śliczne, ze smakiem urządzone. Białe kocyki, brązowe podusie, ogromne okna, ściana z kamieni. Pamiętam, jak w Warszawie chodziłam czasem na jogę, na Ursynów albo Żoliborz. Zajęcia odbywały się w szkole, takiej starej, paskudnej, jak moja podstawówka. Zero dizajnu, za to maksimum przekazu.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

LO 041

Podróżujący rodacy, agresja tłumu. Tłok w przejściu. Na obiad kluski. Wino za 10 zł znakiem nieuchronnego bankructwa PLL LOT. Na pokładzie sporo romskich rodzin, w tym jedna dziewczyna, którą znam i jedno dziecko, płączące przez cały lot.

Lecimy na zachód, za słońcem. Niebo jest pomarańczowe i błękitne, w dole Islandia. Pomimo obłoków można dostrzec białe przestrzenie śniegu, góry i doliny, czarną wstęgę rzeki, lód. Dziwaczne kształty, czyjeś ślady (?), kratery. Po chwili warstwa chmur staje się zbyt gruba, zasłania świat. Próbuję zasnąć, pani z siedzenia obok kłuje mnie łokciem, nie przechodzi jej przez gardło "przepraszam". A może nie zauważa, w końcu to staruszka. Opowiada później, że gdy wyjechała do Kanady, to mąż, który został w kraju umarł na serce.

Mikroprzestrzeń wywołuje nieznośny ból kolan. Do celu wciąż daleko, ponad 4 tysiące kilometrów.

niedziela, 13 listopada 2011

w co sie bawić?

Większość znajomych twierdzi, że po trzydziestce  ludzie się zmieniają. Mniej piją (albo wcale), nie palą, mają dziecko albo i dwoje, tyją, nie chodzą do knajp, spotykają się od lat z tymi samymi znajomymi no i rodzi się pytanie, w co się bawić, żeby nie umrzeć z nudów. Bardzo popularne są gry planszowe. Nigdy nie byłam ich fanką, nie grałam w żadne tam rpg, ani w gry strategiczne ani w ogóle w nic, ale ostatnio, za namową połamanej części rodziny zagrałam w dwie gry, obie warte polecenia.

Pierwsza to gra roku 1990, niemieckie Szlachectwo zobowiązuje Jest to wielopiętrowa wariacja na temat "kamień nożyczki papier" z kapitalnymi rysunkami, prostymi zasadami i zabawnymi momentami przy podejmowaniu kluczowych decyzji. Celem gry jest skompletowanie najlepszej wystawy dzieł sztuki, mogą to być np nocniki. Kolejne przedmioty do kolekcji można kupować albo kraść. Jak w życiu. Marzę, żeby kiedyś wygrać i wtedy strzeżcie się dotychczasowi niekwestionowani liderzy, HA!

Drugą fajną grą jest gra roku 2010, Dixit. To taki nowy sposób komunikacji między ludźmi, szczególnie z tymi, z którymi znamy się już długo i na ogół wciąż gadamy o tym samym. Ciekawe, że rozgrywka zaplanowana na 30 minut (dla osób sprawnych umysłowo, jak piszą recenzenci), nam zajęła 3 godziny. Ale ubaw był przedni, tym bardziej, że zastosowaliśmy wersję rozszerzoną, każdy z graczy musiał uzasadnić dokonane przez siebie wybory. Świetny prezent!

W tym tygodniu dostaliśmy też grę o zamku Carcassonne, ale jeszcze jej nie wypróbowalismy. Trochę przeraża mnie fakt, że tam podobno trzeba liczyć. Tym samym moje szanse na wygraną równe są zeru.

Poza tym widziałam dwa skrajnie rożne filmy, "Pinę" Wendersa (prawie bez słów, muzyka i piękno) i "Niebezpieczną metodę" Cronenberga  (słowa, słowa słowa, słowa) - oba ciekawe. Ten Cronenberg połączył mi się jakoś z serialem "Bez tajemnic", "Pina" i niedawno obejrzany spektakl "Nie ja" były takimi kontrapunktami, że po co tyle gadać, kiedy można tańczyć. Jakoś nie wpadłam na to wcześniej.

poniedziałek, 7 listopada 2011

cmentarz cmentarz i po świętach

Klasyfikacja po Wszystkich Świętych wygląda następująco: w kategorii najlepsza świąteczna potrawa wygrała ryba po grecku Artura,  najpiękniej położony cmentarz: ten w Starym Sączu ( z widokiem na góry), najbogatsze dekoracje: Wojakowa, najwięcej napotkanych żywych znajomych: Nowy Sącz, największy żal za tymi którzy odeszli: Gołąbkowice.

Z ciekawych spotkań to np tacy bracia, pokłóceni, nie rozmawiają ze sobą od lat, ale spotykają się nad grobem  rodziców, wraz z rodzinami i milczą tam wspólnie przez parę godzin.

Później mąż się objawił, tzn przyleciał wcześniej ale objawił się dopiero w Zaduszki. Nie podróżował, na szczęście z kapitanem Wroną. Chwilka w Krakowie, nie poszliśmy (i nigdy już nie pójdziemy) do słynnej zawalonej parę dni później dyskoteki, w piątek podróż pociągiem do Częstochowy, przez Śląsk (czy też Zagłębie, nie rozróżniam) połączeniem nie najbardziej optymalnym, ale za to ciekawym, towarzysko i krajoznawczo.

Towarzysko, bo została nam oddana pod opiekę starsza i tęższa pani, która po chwili rozmowy okazała się być emerytowaną (85 lat!) profesor z Uniwersytetu w Toronto Pani profesor aktualnie podróżuje po byłych krajach bloku sowieckiego i zbiera materiały do książki o skutkach upadku rolnictwa kolektywnego. Niedawno wydała wywiady z rosyjskimi opozycjonistami.

Później była przesiadka w Katowicach i słynny peron 5. Koleżanka-blogerka opisywała niedawno jak sny materializują się na jawie  No i miałam tak samo z  peronem 5, bieg do pociągu, który już właśnie w tej chwili odjeżdża, z nieistniejącego peronu, przez ulice i skrzyżowania a dworzec w remoncie. To akurat, że remont, dotyczy chyba wszystkich dworców PKP. 

Później z powrotem w domu, weekend zapoznawczy jednych i drugich rodziców szczęśliwie dobiegł końca :) W pakiecie były dodatkowe atrakcje w postaci gadek starego bacy. Dobre żarty zawsze są w cenie!

Na dokumenty wciąż czekam, nie wrócę więc z Marcinem do Kingston, może faktycznie powinnam zacząć się rozglądać za pracą tu, na miejscu, można żyć w końcu w małżeństwie na odległość, do tej pory całkiem nieźle nam to wychodziło, taka Magda Gessler np bardzo sobie chwali to, że mąż w Kanadzie a ona w Polsce, rewolucje kuchenne przeprowadza. Tak że może pomieszkam tu jeszcze, zajmę się spisywaniem fantastycznych dowcipów mojego taty, które opublikuję, książka stanie się bestsellerem, my milionerami i wszystko skończy się dobrze i szczęśliwie. amen.

niedziela, 30 października 2011

a w beskidzie...

Huta Polańska po latach. Wszystko inne, choć przecież takie samo. Schronisko rozbudowane, chyże odremontowane, cerkwie wyczyszczone. A i tak autobusy nie jeżdżą (z Warszawy podróż trwa dwa dni!) i trzeba łapać stopa.

Przy tej okazji chciałam podziękować sympatycznym panom, którzy zawieźli nas do schroniska z Polan oraz bardzo miłym policjantom z Nowego Żmigrodu, za podwiezienie nas spory kawałek drogi. Żeby zatrzymać policję, wystarczyło, że zdjęłam czapkę, a drugi samochód zatrzymał się na klasycznego wabia: jedna z nas łapała, a dwie pozostałe ukryły się w krzakach :)

Mocy do wędrowania dodawała nam prawdziwa rumuńska palinka i kiełbasa od taty sióstr W. W drodze na Baranie przez drogę przebiegła łania z bykiem i nawet objawił się ryś w postaci tablicy pamiątkowej koła łowieckiego "Ryś" pod Magurą Watkowską.

Dyskusje koncentrowały się na następujących zagadnieniach: po co ludzie mają dzieci, czy ruch "oburzonych" przetrwa zimę, czy książka "prawo administracyjne" samym swoim wyglądem może wygonić gości ze schroniska, o wyższości wszystkich świętych nad halloween i odwrotnie oraz generalnie jak żyć, panie premierze.
W piątek wylądowałyśmy w Krakowie (właściwszym określeniem byłoby: dowlokłyśmy się w gigantycznym korku), gdzie górski wypad otrzymał przeciwwagę w postaci chill-outu, przy kominku, przy kominku.

Na zakończenie dwa haiku i jeden głupi dowcip z cyklu "godki starego bacy"

Zabawa karnawałowa. Pytają bace: Baco a za co się przebraliście? a za oscypka, odpowiada baca. za oscypka? jak to? a tak, bede stał w kącie i śmierdział.


 zdjecia by: Monia. Dzięki!

poniedziałek, 24 października 2011

pustka

Zeszły tydzień spędziłam w Krakowie. Był teatr - interesujący, bo bez słów (no prawie) za to z tańcem i filmem Nie ja w Łaźni Nowej. Super miejsce!

Był festiwal buddyzmu diamentowej drogi, można było obejrzeć filmy i posłuchać wykładów. Szkoda, że bardzo ciekawy film o Tybecie był w tak fatalnej jakości, że zabijał całą przyjemność z oglądania miejsc cudnych i cudownych.  Pan Artur Przybysławski poprowadził interesujący wykład o pustce. Co ciekawe, wykład rozpoczął się dokładnie w momencie, w którym ogłoszono koniec świata Impreza, która miała miejsce po owym wykładzie tylko potwierdziła fakt, że świat właśnie się skończył i teraz występować będą same błędy w matrixie. Że np wszytko się powtarza. Dwukrotnie. Tematy rozmów, drobne wydarzenia, niezaplanowane spotkania. Ciekawe, czy tak już będzie zawsze.

W niedzielę poszliśmy na spacerek: z Obidzy, przez Jaworki i Rozdziele. Z daleka widać było ruiny schroniska dla prominentów partyjnych pod Wysoką. Przypomniało mi się, jak nocowaliśmy tam parę razy, w starym dobrym składzie, na zapadającej się, przegniłej podłodze, w sąsiedztwie owiec, eh :)

Jutro kolejna wyprawa sentymentalna, tym razem do Huty Polańskiej. Zestaw uczestników zapowiada, że i tym razem nuda nam nie grozi.

wtorek, 18 października 2011

popołudnie

-A czy ty umiesz myć groby? - spytała mama, wyrywając mi polewak i wiecheć waty szklanej, którą tradycyjnie myje się groby w naszej rodzinie, więc ostatecznie ich nie myłam, tylko nosiłam wodę uważnie, żeby mi nie nakapała na buty, jako woda cmentarna. - Mamo, a gdzie was pochować? (...) J. Bragielska, Obsoletki

Na szczęście w naszej rodzinie nie używa się do mycia grobów waty szklanej. Tylko dwóch rodzajów szmatek. Na mokro (z ludwikiem) i na sucho, na błysk. Słońce świeciło i babcia, z którą poszłyśmy na grób dziadka, co chwilę powtarzała, że jak przyjdzie jej czas to tak dobrze będzie się leżało pod tym murkiem, bo tam ciepło a ona lubi, jak ciepło. Powoje też lubią ten murek, tak się zakorzeniły cholery, że nie szło ich usunąć.Oprócz szmatek, miałyśmy też miotłę, jak prawdziwe czarownice. Babcia zabrała również lancz, pokrojone na cząstki jabłko i sok pomidorowy. Do tego pokazała mi artykuł, o uzdrowicielach z Filipin, którzy będą za niedługo w Nowym Sączu. Wykonują ci uzdrowiciele bezskalpowe operacje. Na obiad zjadłysmy wielką porcje placków po zbójnicku. Po południu, już w mieszkaniu, zmęczone ale zadowolone, z  kubkiem gorzkiej herbaty, oglądałyśmy katalogi biura podróży Triada i rozważałyśmy, czy lepiej pojechać na Wyspy Kanaryjskie czy do Grecji. 

To było moje pierwsze mycie grobu, do tej pory robił to kuzyn, no ale kuzyn wyjechał. Ja też już chciałabym wyjechać. I nie wracać. W każdym razie, przez jakiś czas, nie wracać.

sobota, 15 października 2011

że pada

Pomyślałam, że odtrutką na tę jesienną, przygnębiającą pogodę może być festiwal reggae. Bo Nowy Sącz ma doroczny festiwal pozytywnych wibracji. I to całkiem udany. Wczoraj odbyła się cześć konkursowa. Może nie było tak, jak na Jamajce



ale atmosfera była całkiem ok. Bardzo grzecznie. Bawiła się inteligenta i ułożona młodzież licealno-studencka. Nigdzie nie wyczułam charakterystycznego zapachu marihuany. Dziewczęta ładnie się ubrały w obcisłe bluzeczki, obcasiki, te sprawy. Wygrał zespół z Andrychowa, ale to sądecka kapela Positive Message była gwiazdą wieczoru.  Dziś wieczorem koncert galowy, a o festiwalu przeczytać można tu

Cóż jeszcze? Marszu Oburzonych w Sączu nikt nie zorganizował, chyba nie było miejsca przed którym lokalni oburzeni mogliby protestować. No bo nie wiem? Siedziba ZUS?  Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej?  Wielka Lodówka Lodów Koral? Albo fabryka okien dachowych Fakro.Nie ma tu żadnego centrum finansowego, ani jakiegokolwiek ośrodka decyzyjnego, przeciwko któremu można by zaprotestować Bo przecież trudno uznać radnych miejscowego ratusza za władnych podejmowania jakichkolwiek decyzji... Albo też nikt na nic się nie oburza. A może wszyscy myślą, że tu naprawdę są Węgry...

poniedziałek, 10 października 2011

kraków

Miasto - marzenie, miasto-bombonierka, miasto-wizytówka, tym razem nie imprezowo, lecz rodzinnie. a rodzina, wiadomo. słowem silna.

Pokaz zdjęć z podróży do nepalu i indii, dwa wieczory i jedna poranna kawa z przyjaciółkami z lat licealnych, tym razem w otoczeniu partnerów i potomków. To jednak jest jakościowa zmiana :)

Dziś w kanadzie święto dziękczynienia, fajnie, że ostatnie kilka dni spędziłam z tymi, z którymi jestem, lub lubię myśleć, że jestem blisko. Dużo dobrego jedzenia, dużo pysznej, porzeczkowej nalewki. Gratulacje dla Gugi z okazji obrony i świetnego tomografu madonny z dzieciątkiem. Następne spotkanie już niebawem!

trochę bieszczadzkich krajobrazów

w drodze z Halicza na Tarnicę

w drodze z Halicza na Tarnicę II

cmentarz w Wołosatem

widok z Bukowego Berda


z Połoniną Caryńską w tle.

autor zdjęć: Bodzio



poniedziałek, 3 października 2011

krainy buczynowe

Było cudnie. Słonecznie, kolorowo, wietrznie, wesoło. Na szlakach dzikie tłumy, no ale to ostatni wakacyjny weekend przed rozpoczęciem roku akademickiego. A w ogóle fajnie, że tak dużo ludzi przyjeżdża w Bieszczady. A nie np do centrum handlowego. Mieszkaliśmy w Wołosatem, na końcu świata, u pani Krysi Jedna łazienka na 3 pokoje ale daliśmy radę bo gospodarze przesympatyczni.

Z Rozsypańca wypatrywaliśmy Lwowa, na Haliczu wiatr chciał nam głowy urwać, na Tarnicy miałam zadyszkę. W Ontario nie ma gór! Z rodzicami dobrze się wędruje, zabierają dużo łakoci, cukierki-kukułki, firmowe mikro kanapeczki Wandzi, z mnóstwem wędliny i sałaty, świeże orzechy, pyszne jabłka.

W drodze z Mucznego na Bukowe Berdo mignęło w lesie poroże ogromnego byka październik to czas rykowiska. I polowań. Niestety.

Niektóre rzeczy są zawsze, na szczęście, muchy w karczmie wpadające do smacznego barszczu, zawiesina z fajek i potu w "Bazie ludzi z mgły" i Pearl Jam z szafy grającej, rowery prowadzące pijanych gospodarzy, wino "Bieszczad", wariaci opętani myślą dotarcia do prawdziwych źródeł Sanu. Co najmniej jakby to była Amazonka, a wschodnie rubieże wciąż terenami walk z Siczą Kozacką.

Dużo wydawnictw o tematyce łemkowsko-bieszczadzkiej, spod znaku gór i krzyża, sporo fajnej muzyki gitarą i piórem, koszulki i gadżety, całkiem ładne wszystko. Niestety, nie dostałam płyty Peltona Johna ;) Za to z tatą ułożyliśmy taki oto wierszyk, a właściwie haiku:

"Idę na Rawkę i Halicz, żeby się później nawalić"

Zdjęcia będą kiedyś tam. Na zakończenie piosenka. Taka

środa, 28 września 2011

Jesienią góry są najszczeeeerszeeeee

Piękna złota polska jesień, czy można ją wymienić na indiańskie lato? Nie do końca, w Kanadzie nie ma kasztanów, a tu, wczoraj, oberwałam takim kasztanem, co z drzewa spadł. Może w Kanadzie kasztany nie rosną, bo spadając mogą powodować wypadki? I później taki uderzony kasztanem domagać się będzie odszkodowania od zarządu zieleni miejskiej, za guza na głowie.

Parę dni przed wyjazdem wyciągnęłam kartę tarota ordinariness A dziś zbierałam jabłka. Najmniejsze i najkwaśniejsze jabłuszka na świecie ale z własnego (rodziców) ogrodu. Na gorzki kompot.  

Jutro Kraków, w weekend Bieszczady. I nawet z ambasady się odezwali. Telefon obudził mnie o 10.45 rano :)

piątek, 23 września 2011

denial

Najpierw kupiłam zły bilet powrotny, na 21 października zamiast na 21 września. Biletu nie można było zwrócić. Przepadł. Później planowaliśmy wspólny wyjazd do Polski w maju, na ślub kolegi Marcina, ale okazało się, że mogę mieć problemy na granicy i zrezygnowaliśmy z lotu (za drobną opłatą, of kors. To znaczy, ja musiałam zrezygnować, bo Marcin poleciał). Następnie kupiłam bilet na 17 września, ale trzeba było go przebukować o tydzień później. Co też zrobiłam, za drobną, jak zwykle, opłatą. A następnie ten przebukowany bilet całkowicie i nieświadomie wykasowałam ze swojej poczty. Nie ma. Zniknął. Koniec. Ani w koszu, ani w draftach ani nigdzie. Jednak sprytne hinduskie linie lotnicze mają niestety opcję ponownego wydruku biletu ze swojej strony internetowej... Pakować też mi się nie chce...

środa, 21 września 2011

maraton

Rozpoczęliśmy w piątek, u Agi i Błażeja. Najpierw sushi w miejscu bardziej przypominającym fabrykę niż restaurację, później psychodeliczna galeria, tequila w knajpie jak z Krakowa, biforek w lofcie vis a vis rzeźni, rozmowy o egzystencjalnym kryzysie, urodziny z których nas wyrzucili, znalezione  na ulicy kluczyki do mazdy, pół godziny w kolejce do klubu z tancerką go-go, 20 dolarów podniesione z klubowej podłogi i natychmiast przepite, powrót o 4 nad ranem, o 9 telefon, że Michał już jest na miejscu.

Później było trochę wolniej, kawa u Natalii i opowieści z  festiwalu, poutine która śniła się Michałowi chyba kolejne 3 noce, a w niedzielę Frontenac. Pogubiliśmy się trochę i musieliśmy wędrować z canoe na plecach dobry kilometr szlakiem, zamiast przenieść szybko łódkę zwykłym portażem. Wyszło więcej chodzenia niż pływania. Za to znalazłam na ścieżce profesjonalny dzwonek anty-misiowy. A Michał ugotował risotto. Mniam.

Odwiedziliśmy też Anię w Yarkerze , popłynęliśmy na 1000 wysp, usiedliśmy na chwilę w Grad Clubie, bawiliśmy się na garażowym koncercie i obejrzeliśmy naprawdę świetny film

Tu parę zdjęć:



 

Reszta na blogu u Michała

Miło było bardzo. Dużo się działo, ale nie za intensywnie. Tak jak lubię :)

P.S. To, że piszę głównie o rzeczach przyjemnych, wycieczkach, spotkaniach, koncertach, filmach nie oznacza, że nie przydarzają się nam rzeczy smutne, głupie, straszne, przykre, absurdalne oraz inne. Ale nie potrafię za bardzo o nich pisać, w każdym razie nie w formule blogowej.

wtorek, 13 września 2011

zagadka

Czym zajmowaliśmy się przez ostatni tydzień? Właśnie tym:


Poza tym obejrzeliśmy sporo Herzoga, ten z zahipnotyzowanymi aktorami, ten o misiach i ten o jaskiniach. Wygrały jaskinie.

środa, 7 września 2011

przerywnik

Że Poland\Holland to wiadomo. Kiedyś zapytano nas, czy miejsce z którego pochodzimy (Poland) to ta miejscowość w Północnym Ontario.

Ostatnio jedliśmy kolację z Irańczykami, bardzo było miło, Irańczycy mają podobne poczucie humoru, podobne problemy z asymilacją w Kanadzie, jedynie nie piją alkoholu, a jeśli już im się zdarzy wypić, to wtedy recytują wiersze swoich poetów - mistyków. No więc rozmowa toczyła się gładko, Irańczyk poprosił, żeby opowiedzieć coś więcej o Polsce, bo ma słabe o niej pojęcie. Zaczęliśmy wymieniać znanych Polaków i na hasło "Chopin" kolega ożywił się i mówi że zna i kojarzy. Na to jego dziewczyna: ale kochanie, tu chodzi o kogoś innego, nie o Seana Penna!

A propos Seana Penna - serdecznie odradzam film Drzewo życia Chyba że ktoś jest ciekawy, co do cholery robią tam dinozaury.

Za to polecam Micmacs I tak, zgadzam się że Jeunet wciąż robi ten sam film, ale ja nie uważam tego za zarzut.

niedziela, 4 września 2011

diefenbunker i kanał rideau

Poczucie zagrożenia w tym ogromnym kraju, który za sąsiada i przyjaciela ma Stany Zjednoczone wydaje się być nieco nie na miejscu. Ale historia óczy, że nie zawsze tak było. Prowadzono przecież wojny z Francją i USA, że o ludności rdzennej nie wspomnę. Po wojnach starano się wyciągać wnioski, budując fortyfikacje, umocnienia i kanały. Dzięki temu Kingston cieszy się kilkoma zabytkowymi wieżami obronnymi i Kanałem Rideau Mam nadzieję, że kiedyś przepłyniemy cały kanał, wpływając triumfalnie do Ottawy, albo zimą, przebiegniemy na nartach Rideau Trail i wtedy doczeka się on odrębnego, w pełni zasłużonego wpisu.

Dziś byliśmy jedynie nad śluzą w Jones Falls  podobno najbardziej skomplikowaną do zaprojektowania i zbudowania z uwagi na największą różnicę poziomów. Ja tam się na śluzach nie znam, ale było ładnie. O tak:




 Nad śluzę wpadliśmy, wracając z Ottawy (a właściwie z Carp'ia ) z zimnowojennego muzeum, które mieści się w dawnym schronie przeciwatomowym dla kanadyjskich notabli, czyli z Diefenbunkra. Bo podczas zimnej wojny Kanada była przekonana, że będzie pierwszym celem radzieckich pocisków z głowicami atomowymi.  Niezła jazda. Sprawdźcie stronkę muzeum, można pograć w zimnowojenne, szpiegowskie gry.
http://www.diefenbunker.ca/en_index.shtml

Doświadczenie było ciekawe, zupełnie jak w tym słynnym filmie Pierwszy raz zwiedzałam takie miejsce gdyż na ogół historia wojskowości mnie nie interesuje. Tak samo jak zwiedzanie zoo.

W każdym razie wszystko tam mieli, szpital, dentystę, kanadyjską rezerwę złota, izolatkę dla wariatów, gabinet premiera, stołówkę. W bunkrze było miejsce dla 535 osób, żaden z urzędników i wojskowych nie mógł tam zabrać swojej rodziny. Budowa była otoczona tajemnicą, choć i tak podobno dyplomaci radzieccy przychodzili pod płot, podglądać. Ale grzecznie poproszono ich o opuszczenie terenu budowy.

Muzeum ciekawe, dużo rodaków wśród zwiedzających :) kilka wystaw tematycznych, np poczet fizyków, którzy podarowali światu bombę, a także zdjęcia z Hiroshimy i Nagasaki.  

A tematem wspólnym dzisiejszej wycieczki było to, że ani Kanał Rideau, ani Diefenbunker nigdy nie służyły celom, dla których zostały wybudowane. 

BOMBA!

w gabinecie radiologicznym

dentysta-sadysta

szpieg radziecki

tunel

czwartek, 1 września 2011

ostatnie dni lata

Koncert folkowy był taki sobie - głównie dlatego, że liczyliśmy na imprezę po koncercie, ale nikt nas nie zaprosił. Wszystko działo się na wsi, w ogródku bardzo fajnej  księgarni Jako że koncert odbywał się w sobotnie popołudnie, widownia składała się głównie z kilkuletnich dziewczynek i ich rodziców.  To ciekawe, bo wszystkim moim znajomym rodzą się chłopcy, a w takim Tamworth - proszę, same dziewczynki.

W niedzielę zabraliśmy Caroline i jej canoe i pojechaliśmy na camping rozpoznawczy, do miejsca w którym zgubił się Marcin. Jechał sobie kiedyś do Sudbury, jechał i się zgubił, nadłożył ponad godzinę drogi ale odkrył park nad rzeką Bonnechere i Round Lake.  

Po drodze do parku można zwiedzić jaskinie Zwiedzanie odbywa się w grupie, z przewodnikiem. W naszym przypadku była to przewodniczka. Cała wycieczka trwała ok godziny, narracja koncentrowała się na osobie Toma Jakiegośtam który jako pierwszy zszedł do jaskin, wszystko byłoby jak zawsze, gdyby nie obecność w grupie zwiedzających dwóch Piekielnych Urwisów, tak gdzieś w wieku 5-7 lat. Taki koszmar wszystkich przewodników świata, żarty przewodniczki nie były śmieszne w ogóle, a z żartów łobuzów zaśmiewała się cała wycieczka. Np stwierdzili,  że to nie bóbr, a przewodniczka, pogryzła instalację odwadniającą jaskinie.  Ciekawe, że ich tata praktycznie ani raz się nie uniósł i nie stracił do nich cierpliwości.


Do parku dotarliśmy późnym popołudniem, z przerwą na lanczyk w restauracji serwującej  sznycle

Pogoda nie była zachęcająca, huragan Irene przetaczał się nad kontynentem, ale na północ deszcz nie dotarł, jedynie było wietrznie. Nie przeszkodziło nam to w wieczornym wiosłowaniu. Z tym, że 3 osoby w małym canoe to nie lada wyzwanie. Wycieczka bardzo się udała, zapaliliśmy ognisko, piliśmy tequilę, zagryzając cytrynowymi muffinkami, śpiewaliśmy hymny i autorskie piosenki o ciężkim przeżyciu jakim dla panny młodej jest dzień ślubu. Piosenkę napisała Caroline, po tym jak została zaproszona na 31 wesele w swoim życiu.

W poniedziałek wypogodziło się, parę godzin spędziliśmy na plaży, być może było to ostatnie plażowanie tego lata...




urwisy

romantycznie

meandrująca rzeka

leżeć na plaży, patrzeć na chmury typu cumulus w kolorze białym, a niebo jest przy tym nieeeeebieeeeskie!



sobota, 27 sierpnia 2011

Wapniak's City Blues Festival

Kingston pierwotnie było zbudowane z wapienia, wapienne są zabytkowe kościoły i ratusz, wapienne są najstarsze rezydencje kingstońskich notabli. Teraz miasto zbudowane jest z dry-wall-u, a tylko fasady budynków oblepia wapień. No ale że tradycja w Kanadzie to ważna rzecz, Kingston nosi dumnie przydomek "wapiennego miasta". Większość kanadyjskich miast, oprócz przydomków, posiada również doroczne imprezy, mające w zamyśle wyróżniać je spośród seki innych, identycznych kanadyjskich miasteczek, budowanych w duchu imperializmu brytyjskiego. W dużych miastach są to z reguły festiwale filmowe, Montreal słynie z festiwalu jazzowego, natomiast mniejsze miejscowości jakoś sobie muszą radzić, takie Sudbury np. organizuje doroczny festiwal czosnku Kingston jest gdzieś w połowie drogi, chciałoby się wybić na wielkomiejskość ale mieszkańcy okolicznych wiosek zdecydowanie uniemożliwiają to zadanie. Zresztą, skąd ja to znam :)

Takim dużym kingstońskim wydarzeniem (dużym na skalę 120 tyś. miasteczka) jest festiwal bluesowy. Ja nie przepadam za bluesem. To znaczy, nie przepadałam do wczoraj. Ale po kolei. No więc nie chciało mi się iść, główna scena festiwalowa rozłożona jest pod lokalnym supermarketem, a ja z tym miejscem mam same złe wspomnienia, jak parada św. Mikołaja (kicha świata) i finał festiwalu grajków ulicznych (jeszcze większa kicha). Jednak poszliśmy, zakupiliśmy wejściówki, dycha za cały weekend plus wjazd do klubów, wiec nieźle. Zespół grający na głównej scenie oczywiście był beznadziejny, bo miejsce pod supermarketem jest przeklęte, postanowiliśmy więc sprawdzić kluby. W zabawie bierze udział chyba 10 kingstońskich knajp, wszystkie w obrębie rynku. Udało nam się chyba za drugim razem. Grał Murzyn. Gruby Murzyn. O rany. To było coś. Ten gość normalnie kochał się ze swoją gitarą. Jedną ręką grał lepiej niż wszyscy polscy "bluesmani". Miałam ciarki i nie mogłam oderwać wzroku. Jeszcze przed chwilą byłam przekonana, że to zespół z Chicago (no bo skąd). Ale nie, Kanada. North Preston, Nowa Szkocja. Ten kraj jednak potrafi zadziwić :) Carson Downey Band Sprawdźcie sami.

A wiecie, blues ma jeszcze to do siebie, że słuchają go głownie ludzie... no w wieku moich rodziców. Nie żebym chciała stosować jakiś age'yzm, ale taka jest prawda. No więc były panie, ładnie ubrane i ufryzowane, panowie w koszulach albo właśnie oldskulowo bluesowi, z długimi włosami, brodami i koszulkami z nazwami zespołów. Ale zazdrościłam, bo potrafili bardzo ładnie tańczyć w parach. I w ogóle super się bawili. I gdy my wracaliśmy do domu tak jakoś zaraz po północy, to impreza dopiero się rozkręcała. Marcin robił furorę swoją koszulką   The Grateful Dead  padały pytania, ile razy był na ich koncercie. Bo np jeden pan był 33 razy. Ha ha. No, jak zespól się rozpadł to Marcin był nastolatkiem, w pierwszej klasie liceum :)

Wniosek z tego taki, że warto czasem posłuchać bluesa, choćby po to, żeby oswoić się z tym, jak to będzie za te 10 czy 20 lat :)

A dziś jedziemy na wieś, posłuchać kanadyjskiego folku. Stay tuned.

PS. Dlaczego bluesmani mają takie beznadzieje   strony internetowe ?

czwartek, 25 sierpnia 2011

różne recepty

W niedzielę odwiedziliśmy moją ulubioną kanadyjską koleżankę z ulicy Różanej, korzystając z zaproszenia na rodzinny obiadek

Koleżanka zawsze ma jakieś ciekawe pomysły na poprawę nastroju, tym razem jest w fazie "żywej wody". Kolega przynosi jej tę wodę w baniaczku, a ona twierdzi, że chudnie od niej i lepiej się czuje i że w ogóle bosko.

Obiadek był smaczny, rodzinne spotkanie sympatyczne, ale najciekawszą częścią wieczoru było sprawdzanie odczynu różnych napojów papierkiem lakmusowym. Bo "żywa woda" jest żywa dlatego, że ma odczyn alkaliczny a normalna kranówka jest zła, bo nie dość że kwaśna to jeszcze chlorowana. Wynik przeprowadzonego eksperymentu nie był zaskakujący: zgodnie z hipotezą, najbardziej zasadowa czyli najzdrowsza okazała się czysta, żywa wódka :)

Z innych recept na poprawę nastroju to nieskuteczne są filmy brazylijskie. Szczególnie, jeśli hasło "hej hej hej inni mają jeszcze gorzej" nie powoduje u was uśmiechu oraz jeśli irytują was słabe scenariusze udające dobre scenariusze.

Za to warto polecić: jamajskie curry, babskie ploteczki, jogę o 7 rano z Moną Muttavali. Księgę wypisów starobuddyjskich Ireneusza Kanii (ten gość jest genialny!) i zaprzestanie małżeńskich kłótni. He he.


sobota, 20 sierpnia 2011

mnóstwo niczego

Tydzień jakiś taki beznadziejny. Z ciekawszych zdarzeń to gościliśmy kolejnych couchsurferów, tym razem małżeństwo z Francji, Marie i Jocelyn. Celem ich podróży jest jakieś niewielkie miasteczko w Manitobie, w którym mieszkają potomkowie pra-pra babci Marie. Marie nie mówiła po angielsku, a że mój francuski teraz jest już w szczątkowej formie to Jocelyn tłumaczył i jakoś daliśmy radę, byli bardzo wyrozumiali. Marie jest lekarzem weterynarii, pracuje w klinice w samym centrum Paryża, przy Champs-Elysees i opiekowała się kiedyś psem Jaques-a Chiraca. Taka historia :)

Próbowaliśmy też pływać trochę na kajakach z klubu, tym razem były to sea-kayaks, ale ciężko mi szło, duże fale i brak kondycji nie pozwoliły mi dotrzeć do  celu czyli Cedar Island

Innym miłym wydarzeniem był powrót Damiana i Caroline z Gór Skalistych i wspólna kolacja, podczas której Caroline opowiadała o swojej anty-niedźwiedziej paranoi. Tym większej, że przez Icefields Parkway podróżowali rowerami. A wszelkie anty-misiowe ostrzeżenia mówią: gdy napotkasz na swojej drodze misia wróć do samochodu. O rowerzystów jakoś nikt się nie troszczy.  Co ciekawe, podczas 10-dniowej wycieczki Caroline nie zauważyła ani jednego niedźwiedzia, w przeciwieństwie do Damiana który widział, jak jednego misia potrącił samochód.

Paranoi się nie dziwię, w internecie można przeczytać różne, mrożące krew w żyłach historie, na mnie duże wrażenie wywarła ostatnio informacja z onetu , ale jak ktoś wrażliwy to lepiej niech nie czyta.

Oprócz misiów tematem rozmowy była sytuacja na świecie w kontekście polityki sąsiedniego kraju, dyskusja tym ciekawsza, że dołączył do nas sąsiad, Chris Brown wraz ze swoim gościem, Christianem, też muzykiem i jednocześnie stolarzem, z Kalifornii.  Do tego oczywiście nieśmiertelny samograj czyli przygody przy przekraczaniu amerykańsko-kanadyjskiej granicy. I wszystkich innych granic na świecie. Zagadaliśmy się i przegapiliśmy prom o 10.40 i musieliśmy zostać do północy a biedny Damian rano leciał do Rzymu...

Kupiłam też bilet do domu, będę 18 września w Krakowie. Lecę przez Brukselę, indyjskimi liniami Jet Airlines. To może być ciekawe doświadczenie.

Poza tym wciąż się kłócimy... ciężka atmosfera...




poniedziałek, 15 sierpnia 2011

1000 wysp

Mamy takiego znajomego Irańczyka, o wdzięcznym imieniu Arash. Arash pochodzi z Teheranu, mieszka w Kingston, ale wcześniej mieszkał i studiował w St John's, na Nowej Funlandii. Pewnego dnia szliśmy sobie na prom, był wtedy festiwal na wyspie Wolfa i przypadkiem spotkaliśmy Arasha z dziewczyną. Ku naszemu zdumieniu okazało się że Arash, pomimo 2 lat spędzonych w Kingston jeszcze nigdy nie był na Wolfie Island. Ale zrozumieliśmy, gdy wyjaśnił że po Nowej Funlandii ma serdecznie dosyć wysp, wody, ryb i ptaków :)

Niniejszym ostrzegam: ten wpis będzie o rzece, kajakach, wyspach rybach i ptakach.

Z tymi 1000 wysp to tak jak z Wawelem w Krakowie. Albo Jasną Górą w Częstochowie. Lokalsi zostawiają te atrakcje turystom, albo pielgrzymom. 1000 Wysp to najbliższy nam turystyczny cientr, 30 km stąd. Ślicznie tam, ale wiecie, stateczki, rejsy, rodziny, Zagraniczni Turyści (czyli Amerykanie) no jakoś nas to odstraszało do tej pory. Do momentu, gdy Marcin znalazł w sieci informację, że jakieś 10 z prawie 2000 wysp jest w zarządzie Parks Canada. I można tam nocować i uwaga: nie trzeba rezerwować miejsc campingowych.

Tu dygresja: gdy pierwszy raz wybraliśmy się do parku popływać kajakiem, było to jakieś 3 lata temu, zarezerwowaliśmy kajak w wypożyczalni, ale nie zarezerwowaliśmy miejsc campingowych. Jakież było nasze zdumienie i rozczarowanie, gdy okazało się, że w takim razie, nie mamy za bardzo dokąd płynąć bo nie mamy noclegu. Do tego jeszcze zażyczyliśmy sobie wtedy wielki, dwuosobowy, ciężki kajak. I jak obsługa parku wiedziona współczuciem wynalazła nam jakieś zapomniane miejsce nad uroczym Sunday Lake, to portaż tego przeogromnego kajaka przez 300 metrów lasu był praktycznie ponad nasze siły. Nie wspomnę już o uginającym się dachu toyotki, na którym ów kajak chwilę wieźliśmy. Ani o zdziwionych spojrzeniach napotkanych Kanadyjczyków, którzy nawet pokusili się o stwierdzenie że W ŻYCIU nie widzieli, żeby ktoś portażował kajak. W dodatku tandem.

Teraz już jesteśmy starsi i mądrzejsi. Wypożyczyliśmy właśnie taki ciężki kajak bo św. Wawrzyniec to duża rzeka i  może nieźle bujać. No i nie ma żadnych portaży.

Wycieczka była bardzo udana, mieliśmy różne przygody, na przykład rozbiliśmy namiot pod drzewem na którym gniazdo miała rodzina rybołowów Ptaki radośnie obsrały nasz namiocik.  Na tym samym campingu zostaliśmy okradzeni przez agresywne szopy. Porwały nam chleb, praktycznie na naszych oczach. Pewnie, że były tabliczki, uważać na agresywne szopy, chronić jedzenie, ale jak zwykle zignorowaliśmy ostrzeżenia. Raz prawie dopłynęliśmy do U.S.A (granica idzie rzeką) a raz jakiś niezbyt mądry wyrostek strzelał do nas z wiatrówki. No i na okrągło jeździły i huczały wielkie motorowe łodzie, o kształcie penisów, na pewno mające za zadanie coś kompensować właścicielom.

Został nam jeszcze na przyszłość ciekawy kawałek do przepłynięcia, w pobliżu Rockport i mostu do U.S.A Jeśli ktoś jest chętny przygód, zapraszamy :)

Tu kilka zdjęć, na zachętę:


rejs stateczkiem, 2 godz, 30 dol za osobę, nie trzeba machać wiosłem


to tylko kawałek tej dużej rzeki
łódź w kształcie sami wiecie czego :)


środa, 10 sierpnia 2011

Jak Króla Popiela myszy zjadły

Sierpień to czas pożegnań. Różni znajomi (a właściwie znajome) wyprowadzają się z Kingston, na przykład Claire. Miła z niej dziewczyna, choć lekko dziwna. Jest Amerykanką, pochodzi z Denver, Colorado i marzy o tym, żeby płynnie mówić po polsku oraz zamieszkać w Warszawie. O ile mi wiadomo, nie ma polskich przodków, co być może tłumaczy jej pasję.

Innym jej marzeniem jest zdobycie zawodu projektantki ubrań, uzyskała nawet stypendium na uniwersytecie w Dortmundzie, żeby móc studiować projektowanie mody (tak, Claire mówi po niemiecku, rosyjsku, holendersku francusku i trochę po włosku. I całkiem nieźle po polsku). Wyprowadza się niedługo z Kingston i w zeszłym tygodniu urządzała imprezę pożegnalną. Sama impreza może nie nie byłaby warta wspomnienia, gdyby nie fakt, że zapoznaliśmy tam jednego ciekawego fotografa i jednego prawnika. Fotograf pokazywał na iphonie swoje prace a prawnik opowiedział mi o możliwości wolontariatu w Galerii Uniwersyteckiej

Sprawa wolontariatu ślimaczy się od tygodnia (głownie, oczywiście z MOJEJ winy), w międzyczasie odbyło się kolejne pożegnanie, tym razem Laury. Laura to była dziewczyna byłego współlokatora Marcina, Matta, tego co miał kotkę o wdzięcznym imieniu Violet, którą notorycznie przekarmiał bananami. Marcin z Laurą znaleźli platformę porozumienia, opartą o wspólną troskę o dobre samopoczucie kotki. W każdym razie, w poniedziałek, Laura zaprosiła nas do knajpy-browaru na pożegnalne piwo, gdyż dostała stypendium doktoranckie w Oksfordzie i zaczyna tam studia jesienią.

Już byliśmy w drodze do pubu gdy WTEM! usłyszeliśmy a następnie zobaczyliśmy orkiestrę dętą Orkiestra maszerowała główną ulicą miasta, Princess i zmierzała w dokładnie przeciwnym kierunku niż my. Czemu jak czemu, ale orkiestrze dętej mój mąż nie mógł się oprzeć. Wypiliśmy grzecznościowo po jednym piwie w towarzystwie koleżanek Laury z Wydziału Literatury i uciekliśmy do tancbudy, w której orkiestra miała zagrać koncert.

Koncert był przedni, jako pierwsze zagrało znane już czytelnikom From the Sun, następna była punkowo-hardcorowa kapela z Long Island Math The Band a na deser orkiestra, szaleńczo bałkańska, nawet zagrali Ederlezi  ale, co dziwne, nie posiadają ani jednego Bałkańczyka w składzie. Myślałam, że zachwycona publiczność rozniesie knajpę, wiadomo, tu sama prowizorka, wszystko jest zbudowane ze styropianu. Wychodząc spotkaliśmy... Laurę z niedobitkami jej gości...

A dziś obejrzeliśmy musical, będący częścią festiwalu urządzonego na cześć Sir Johna A. Macdonalda pierwszego premiera niepodległej Kanady, najsłynniejszego obywatela zacnego miasta Kingston. Marcin zauważył tłumek ludzi pod kościołem w którym odbywał się spektakl i namówił mnie żeby jednak dać Macdonaldowi szansę. Muzycznie przedstawienie było po prostu żenujące (ące ące), ale historia sama w sobie dość ciekawie opowiedziana.  Każdy naród potrzebuje mitu założycielskiego, mit założycielski Kanady zawiera w sobie postać premiera - zacnego prawnika jednakowoż przekupnego alkoholika i dziwkarza. Czyli każdy facet to świnia a polityk to świnia podwójna. Spektakl wyjaśniał również upośledzoną (przynajmniej do lat 60 XX wieku) pozycję frankofonów i rozgrzeszał Macdonalda z wykonania wyroku śmierci na przywódcy rebelii Metysów, Louisie Rielu Czyli jaki z tego morał? Czyżby było to zakamuflowane ostrzeżenie dla Innuitów i Indian?

To jeszcze się pochwalę, że mamy działający (!) projektor, teraz nic tylko będziemy oglądać filmy, w samą porę, gdyż jesień się zbliża, noce już chłodne.

No a wpis był o tym, że mąż ma zawsze rację :)

PS. Zainteresowanych historią Kanady odsyłam do zadziwiająco wciąż aktualnej "Kanady pachnącej żywicą" Arkadego Fiedlera. 




niedziela, 7 sierpnia 2011

Wolfie Island Music Fest

Jest taki festiwal. Niewielki, kameralny, na wyspie czyli na wsi. Zespoły lokalne, mniej i bardziej gwiazdorskie, z kręgów "gitarą i piórem" poprzez indie, post-indie, electro, disco-electro i rap. Fajna atmosfera, biało i bezpiecznie, trochę znajomych, nauczyłam się nowej sztuczki: mocny alkohol na teren festiwalu wnosi się w pistoletach-sikawkach-zabawkach. Mieliśmy problem z dotarciem na wyspę bo prom, nie wiedzieć dlaczego odpłynął 10 minut przed czasem.  To nam dało godzinę, aby obejrzeć wyścigi super-szybkich łódek motorowych: http://www.pokerrunsamerica.com/

Na wyspie było dobre piwo i wstrętne frytki od których dziś boli mnie żołądek. Najfajniejsze występy to The Great Lake Swimmers  The Wooden Sky i Plants and Animals Finałowe Stars z Monteralu nie przekonało nas na tyle, żebyśmy zechcieli czekać na kolejny prom i grzecznie, o 10.40 wieczorkiem wróciliśmy do Kingston.

                                             ***

Na zakończenie opowieść o dwóch najwierniejszych uczniach Buddy. Nazywali się Sariputta i Mahamoggallana, żyli sobie w bogatych rodzinach braminicznych, dobrze im się wiodło, aż pewnego razu wybrali się na wielki festyn który odbywał się w okolicy, trzy dni nieustannej zabawy, przedstawień i muzyki. Pewnego poranka, przy śniadaniu, zaczęli narzekać, że bardzo źle spali w nocy, gdyż dręczyło ich (jednocześnie!) to samo fundamentalne pytanie, o sens nieustannej zabawy i rozrywki. Razem doszli do wniosku, że mają dość próżniaczego życia, porzucili swoje rodziny, majątki i dobra i jedynie z niewielkim zawiniątkiem wyruszyli w drogę, aby odszukać nauczyciela, który wyjaśni im, jaki jest sens istnienia. Zanim spotkali Gotamę, spędzili kilkadziesiąt lat na bezowocnych poszukiwaniach, włócząc się po indyjskich drogach i szukając prawdy wśród nauk ówczesnych proroków. Na szczęście po spotkaniu z Buddą sprawy nabrały tempa i obaj dostąpili oświecenia w przeciągu tygodnia :) Czego i Wam z całego serca życzę.

piątek, 5 sierpnia 2011

chandra

Zdarza się. Nawet najlepszym. Nawet w najcieplejszy, letni dzień. Że wszystko nie takie. Świat nie taki. I ludzie też nie. Na poprawę nastroju upiekłam ciasto
Obejrzeliśmy film  Jak zwykle, dzięki nieograniczonym zasobom biblioteki. No niestety, film był rewelacyjny, ale zdecydowanie nie na dzień z chandrą. W miarę oglądania robiło mi się coraz bardziej niewygodnie na naszym ogromnym i miękkim materacu.  Po czymś takim uświadamiasz sobie, że twoje problemy są po prostu śmieszne, ale to wcale nie ułatwia życia. Wręcz przeciwnie. Dopadają cię wyrzuty sumienia z powodu znajdowania się w lepszej części świata. Kolejne kawałki czekoladowej masy utykają w gardle. Właściwie mogłaby być już jesień.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Everybody needs love and friendship

Kolejny koncert w The Mansion. Jako pierwsi wystąpili The Gertrudes lokalne gwiazdy, zespół tak rozbudowany osobowo, że nie mieszczą się chyba na żadnej z kingstońskich scen. Oprócz świetnej wokalistki - bez specjalnych rewelacji. Po prostu za dużo ich.

A propos wokalistki: Marcin mówił, że słyszał ją kiedyś na koncercie w Artelu, gdy śpiewała w chórkach dla lokalnego rapera chińskiego pochodzenia, zaangażowanego w nurt kultury gejowskiej. Teksty piosenek były o tym, że co prawda w Kingston nie ma gej-baru, ale jest za to sporo żeglarzy i przystojnych chłopaków z Królewskiej Szkoły Wojskowej :)

Druga część wieczoru należała do  Dave'a Clark'a  i jego Woodshed Orchestra. Ucieszyliśmy się, gdy zobaczyliśmy znajomą czapeczkę Dave'a. On jest gwarancją dobrej zabawy. Jeszcze w Toronto, w niedzielne wieczory  chodziliśmy do Tranzaca posłuchać The Woodchopper's Association którym z zapamiętaniem dyrygował. Teraz wrócił z trasy ze wschodniego wybrzeża, gdzie podobno występowali razem z The Arcade Fire, którymi również dowodził. No nie dziwię się. Facet jest Uber-Hipsterem, super-wodzirejem, w roli amuletu zawiesza sobie na szyi cytrynę, pisze dziwne wiersze, gra, śpiewa i rozbawia publiczność np udając kotka. 

Zamiast szwendać się po knajpach nocą miałam do wyboru podróż canoe przez 1000 Wysp, z Joe, Hillary i 6 dzieciakami. Ale jakoś nie uśmiechało mi się, ani wiosłowanie w wieeelkim, 22-stopowym canoe, ani układanie dzieciaków do snu i gotowanie im posiłków :)  Do tego od piątku na wyspie jest festiwal i mam nadzieję, że w końcu uda mi się w nim uczestniczyć.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Metta Sutta - Miłująca Dobroć

Przez ostatnie 10 dni głównie kroiłam warzywa. Siekałam tofu. Płukałam sałatę. Myłam podłogi i stałam na zmywaku. Jakimś cudem przeżyłam 40-stopniowy upał w kuchni pełnej niespodzanek i ludzi z róznych stron świata. Przygotowywałam jedzenie dla 75 głodnych Chińczyków, którzy przyjechali pod Barrie, nauczyc się medytować. Ja też medytowałam, tym razem głownie nad tekstem o nazwie Sutta Dobroci

Cieszę się, że to zrobiłam, ale również cieszę się, że wróciłam do domu. Bo tu wciąż trwa piękne lato, można kąpać się w jeziorze, zwiedzać lokalne atrakcje w postaci jaskini o wdzięcznej nazwie "piekielna dziura", otrzymać z nienacka słoik małosolnych ogorków, cieszyć się towarzystem znajomych, pić wino, jeść lody i wracać po zmroku do Kingston, zasypiając ze zmęczenia na twardej, promowej ławeczce.

wtorek, 19 lipca 2011

rozne takie

Byron wyjechal, przyjechala Natalia z Paul'em, po drodze byla kolejna impreza na wyspie, polaczona z pilka nozna i plywaniem w jeziorze, festiwal przedstawien ulicznych (jak zwykle kicha swiata), niedziela nad Gould Lake, kanu, piknik i plywanie, pozniej kolejni couchsurferzy - tym razem z Austrii, czyli trudno narzekac na nude. Pogoda wciaz cudowna. Najlepsze wakacje w zyciu :)

A teraz wyjezdzam, wroce za 2 tygodnie, do zobaczenia i przeczytania w sierpniu!

PS. Tez nie lubie jak nie ma polskiej czcionki ;)

czwartek, 14 lipca 2011

gangsta rap

Mieszka z nami ostatnio Byron. Mieszka, bo ma trochę problemów, tu na miejscu w Kingston i nie może przez to imprezować w Montrealu. Byron jest wielkim (także ze względu na wzrost) fanem gangsta rapu. W jego mieszkaniu wisi ogromny plakat Notoriusa B.I.G. Ale tak naprawdę to Byron kocha śp. Tupaca Shakura. Jednego wieczoru nawet przestał na chwilę pracować i zaprezentował nam swoje ulubione, gangsta-rapowe kawałki.

No więc mieszka sobie Byron, łazi po domu i gada non-stop do telefonu (taka praca) to ja postanowiłam wyjść. Z książeczką pod pachą, do parku, parę kroków stąd. Park nosi wdzięczną nazwę Skeleton Parku, bo to równocześnie cmentarz żołnierzy irlandzkich. Park oczywiście jest nawiedzony. Więc żeby było w klimacie, nawiedził mnie w parku duch, słusznej postury, czarny jak as pikowy, prosto z Jamajki. No może nie prosto, bo po drodze spędził kilka lat w torontońskich i lokalnych więzieniach (nie wchodziłam w szczegóły, za co, ale więzienia tutejsze są federalne więc siedzą w nich skazani za poważniejsze wykroczenia). Nie reagował za bardzo na moje sugestie, że jednak wolałabym poczytać książkę. Nazywał mnie "girlfriend". Oczywiście na Jamajce był DJ-em. Stropił się ale tylko troszkę, gdy usłyszał, że mam męża. Uznał, że skoro z nim rozmawiam, to po prostu mąż mnie nie kocha :)
No dobra, następnym razem pójdę poczytać książkę do kawiarni.


2pac i Bobik

środa, 13 lipca 2011

poniedziałek, 11 lipca 2011

lato

Jak ciepło! jak miło! jak cudownie! Niekończące się wakacje :) We czwartek byliśmy na plaży, na wyspie Wolfe'a, razem ze znajomymi Francuzami. Damian z Marcinem urwali sie trochę z pracy i pojechaliśmy na rowerach. To niezła wycieczka, 10 km w jedna stronę +20 min na promie. Dobrze, że okropna, 5-km  droga szutrowa którą trzeba jechać pod wiatr jest juz wyasfaltowana. Na plażę dotarlismy popołudniem, było pusto, tylko trochę glonów w wodzie i gdzieniegdzie martwe wielkie ryby, pożerane przez białe robale. Ale poza tym jest tam bardzo ładnie. Nawiązaliśmy krótką konwersację z 23-letnim Kanadyjczykiem, któremu nie mieściło się w głowie, że obcokrajowcy żeby pracować,  potrzebują specjalnego zezwolenia. Eh, Canada... W drodze powrotnej widzieliśmy ogrooomnego skunksa. Ale daleko. I nie wypuścił smrodku.

W piątek znów popłynęliśmy na wyspę, bo grał  Chris Brown , w którym się zakochałam. Koncert był taki sobie, bo tym razem Chris wystepował z zespołem country. My nie lubimy country. Od country boli głowa. Na szczęście przyszło sporo znajomych, można było zapoznać się z najnowszymi ploteczkami z wyspy, oraz dowiedzieć, że jest dom do wynajęcia. Ładny, żółty, zaraz obok przystani. Za jedyne 1200 dol miesięcznie. No więc niestety nie w tym życiu :) choć gdybyśmy zamieszkali na wyspie to może stalibyśmy się na tyle atrakcyjni, że ktoś by nas w końcu z rodziny odwiedził.

W sobotę byliśmy na spacerze, nad ślicznym małym jeziorkiem. Oprócz jeziorka w okolicy jest stara kopalnia miki i można sobie tę mikę oglądać, jak się błyszczy i łuszczy. No i spotkał nas jeżozwierz! Myślałam że to takie mityczne raczej zwierzę, ale nie, ten żył i chodził sobie pokracznie po lesie, nawet wdrapał się na drzewo - jeżozwierzowe :)  Słodki był! Aha one po polsku nazywają się  ursony -  ile to można się ciekawych rzeczy dowiedzieć, przy okazji pisania bloga.

W niedzielę intensywnie ćwiczyłam jogę z taką dziwną instruktorką z Ottawy, co krzyczy i bywa niemiła dla studentów. Ale dobrze prowadzi zajęcia. A później był potluck, czyli składkowy obiad, w pięknym ogrodzie, w towarzystwie emerytów i dzieci. Dzieci były zabawne, a emeryci to starzy hippisi. Wróciłam wieczorem do domu a tam impreza na całego, jacyś couchserferzy, Byron który ostatnio sie u nas zadomowił, Caroline i inni Francuzi z jeszcze jedną Francuzką. No miło. Kolejny tydzień też będzie ciepły i słoneczny!

środa, 6 lipca 2011

koncert

Wczoraj w  the Mansion fajny koncert, grały 3 zespoły, muzykę którą nieczęsto można usłyszeć w Kingston:

 The Mamaku Project - przybyli aż z dalekiej Nowej Zelandii i nawet zaśpiewali ze dwie piosenki po maorysku. Mieli świetnego saksofonistę, ciekawą wokalistke, fajne urządzenie produkujace rytm i różne transowe efekty, ale dla mnie brzmieli za bardzo jak Paris Combo. Może dlatego, że głównie śpiewali po francusku, a Marcin mówi, że wszytkie francuskie wokalistki śpiewają zawsze tak samo.

Następnie zagrała lokalna  The Swamp Ward Orchestra również głównie po francusku, tym razem były to dawne, tradycyjne piosenki osadników z Quebecu. Projekt trochę taki dziewczyński, była lira korbowa, banjo i wiolonczela, ale do współpracy zaproszeni zostali też mężczyźni - perkusista i znany nam skądinąd  basista  Ci z kolei przypominali mi "Kapelę ze Wsi Warszawa". Ale to dobre skojarzenie. W każdym razie energii było znacznie więcej niż przy Mamaku, może nowozelandczycy byli zmęczeni występami w stolicy Nunavutu, Iqaluit. Publiczność tańczyła i domagała się bisów, a to raczej rzadkość w statecznym Kingston.

Najlepszy występ był oczywiście na końcu. Totalna zmiana klimatu i stylistyki, całkiem inna muzyka. Zespół "From the Sun", coś na kształt pozytywnej psychodeli z lat 70 z muzykami wyglądającymi jak przed odwykiem heroinowym. Co więcej, ci muzycy to nasi sądziedzi z komuny artystycznej  the Artel  No w każdym razie chłopaki oraz wokalistka dawali radę kapitalnie. Muzyka płynęła, publika szalała. Niestety, nie znalazłam żadnego linka, nie promują się w sieci. Widocznie nie muszą.

Do domu wróciliśmy 2.15 nad ranem, bardzo zadowoleni i w dodatku trzeźwi ;)