Podróż zaczeła się na lekkim kacu. I ze skręconą nogą. Nie polecam pakowania plecaka w takim stanie. Z trudem udało nam się zebrać, załadowaliśmy się do samochodu, Marcin za kierownicą, ja z okładem z lodu na stopie, upał i duszno a tu zepsuła się klimatyzacja.
Jakoś dojechaliśmy do Ottawy, obładowani bagażami weszliśmy do terminalu, odprawiliśmy się, ale musieliśmy sprawiać wrażenie wybitnie sierocych form bo miła obsługa zaproponowanała dla mnie wózek inwalidzki. Lecieliśmy WestJetem, oni są do wyrzygania uprzejmi oraz szalenie zabawni. Na przykład mają takie wyluzowane gadki do pasażerów o tym, że jak wypadną maski tlenowe, to najpierw zakładamy maskę sobie, później dziecku no a jeśli ktoś leci z większą ilością dzieci to to będzie ten moment, żeby wybrać to, które jest bardziej kochane. To taka namiastka, bo w Kanadzie nie ma tanich lotów, więc starają się to nadrobić dziwnym poczuciem humoru.
Po wylądowani okazało się że w St John's jest 5 stopni na plusie. No a ja z tego wszystkiego zapomniałam długich spodni a Marcin ciepłej kurtki... Wsiedliśmy do taksówki, podaliśmy adres, kierowca wiózł nas przez miasto, opowiadał o ważniejszych budynkach, które mijaliśmy po drodze, aż przyznał się że się zgubił drogę, że nie ma pojęcia, gdzie jest nasz hostel. To prawda, że ulice w centrum to istny labirynt, nie jak w każdym innym kanadyjskim mieście gdzie ulice przecinaja się pod kątem prostym a główna z reguły nazywa się Queen Street. Tu wszystko jest poplątane, w dodatku miasto położone jest na wzgórzach, no ale uznaliśmy to jednak za przesadę, że taksówkarz się pogubił.
Dotarliśmy jednak, w okolicy 23.00 a wtedy okazało się że hostel jest pusty. Na drzwiach była kartka, że właściciel czekał na nas do 19.30 a później sobie poszedł, bo nie pojawiliśmy się. Na szczęscie był też numer telefonu i informacja, że mieszka jakieś 5 minut stąd. Marcin zadzwonił, dostał delikatny opieprz, że przecież przy rezewacji podaliśmy godzinę przylotu, że będziemy o 18.00. No tak, ale hostel rezerwowaliśmy dużo wcześniej niż samolot i ta godzina była czysto orientacyjna :) A później zapomnieliśmy o tym. Najważniejsze, że John czyli właściciel przyszedł żeby nas wpuścić do środka (Dzięki Bogu, nie dość że było 5 stopni to jeszcze padał deszcz). Był lekko zawiany co przyjęliśmy z miłym zdziwieniem. On się nawet trochę tłumaczył ze swojego stanu, no ale pewnie, skoro myślał że już nie przyjedziemy i tym samym uciekło mu 350 dolarów, też bym się upiła z rozpaczy. W każdym razie, John jest miłym człowiekiem, pokazał nam świetne miejsce z fish and chips, gdzie zamówiliśmy najpyszniejsze na świecie przegrzebki, do tego lokalne piwo Qudi Vidi robione na wodzie z gór lodowych i już. Pełnia szczęścia.
Hostel jest w starsznym stanie, Lonely Planet pisze, że cały budynek ledwo trzyma się na kominie i to prawda, wszystko jest krzywe, są dwie lodówki, jedna, nieczynna jest tak zaśmierdła, że po jej otwarciu miałam odruch wymiotny. Ale chyba tu zostaniemy :) z okna mamy widok na port. I zdjęcia wilków nad łożkiem. Żeby tylko choć trochę się ociepliło...
5 komentarzy:
no kochana witaj na Nowej Funlandii ;)i biegusiem do sklepu tam raczej cieplo nie bedzie ;)
jessuuu liczylam ze bedzie powyzej 10 stopni....
nie powiem, ze nie zazdroszcze, bo zazdroszcze jak diabli. tam gdzie jestes mnie jeszcze nie bylo, a byc by sie oj chcialo. mam nadzieje, ze nie masz nic przeciwko temu, ze bede sobie Ciebie czasami podczytywac :) buziaki z TO od parchowatkowej gospodyni.
Zapraszam, to miejsce jest otwarte dla wszytkich, nie ma haseł dostępu ani nic takiego. A Parchowatka rulez! Również buziaki, żono hihi :)
Prześlij komentarz