Czasem mam problem z couchsurferami. Tak jak np z obecnym. Przyjechał z Ottawy na kilka dni - ok. Nie ma żadnych planów, co do tego co chciałby robić w Kingston. Był tu już kilka razy, miasto zna dość dobrze. Na razie siedzi ze mną w domu. Ja czekam na Marcin aż wrócic z pracy, on czeka na swoją koleżankę do której właściwie przyjechał, ale u której nie nocuje. Ona pracuje i jest zajeta bo to taka sympatyczna artystka, zaangażowana społecznie. On studiuje politologię i religioznastwo, jest z przekonania socjalistą. Ugotował wczoraj dobry obiad. Redaguje gazetę. Niby ok wszytstko ale jakoś ciężko. Z reguły ludzie z CS są dość samodzielni, nie trzeba im wymyślać zajęć. Ani jakoś specjalnie karmić. Ani się zajmować. A z tym nie bardzo wiem co robić, czym go zająć. Jakieś pomysły?
Aaa jesli ktoś nie wie: http://zwierciadlo.pl/artykul/coach-surfing-podrozowanie-za-bezcen
http://www.couchsurfing.org/about.html
coś tam coś tam. czyli nie można ucieć od samego siebie, przenosząc się z miejsca na miejsce.
wtorek, 28 czerwca 2011
poniedziałek, 27 czerwca 2011
wszędzie dobrze...
czwartek, 23 czerwca 2011
Twillingate
Gdy będziecie w Twillingate, zajrzyjcie do "Dinner Theatre". W programie, jak sama nazwa wskazuje, jest kolacja i przedstawienie. Wszystko mieści się w starym budynku, przypominającym remizy strażackie. Goście zostaja usadzeni przy stołach, jak w szkolnej stołówce, przypadkowo, według kolejności rezewacji, ale okazuje się, że wokół sami znajomi. No bo cóż innego robić, gdy leje i wieje, choć zapowiadali słońce?
Obiad jak to na wyspie, do wyboru dorsz lub łosoś, butelka wina, jakieś ciastko na deser. Rozmowy, zawsze zaczynają się identycznie, co kto robi, skąd jest. No a potem show. Występuje lokalna grupa artystow- amatorów. Śpiewają tak, że wzruszenie chwyta za gardło. Odgrywają na nowo stare skecze, parodiują Elvisa i Dolly Parton, wyśmiewają się z urzędników z Ottawy i z mieszczuchów z Toronto (obie grupy oczywiście obecne na widowni). Wszystko znane i bardzo śmieszne. Przy "Grey foggy day" wszyscy czujemy, jak ciężki jest los nowofunlandzkiego rybaka, który musi opuściść swoją ukochaną wyspę. Panie płaczą. Panowie rechoczą.
Albo inaczej. Jeśli będziecie w Twillingate zaplanujcie koniecznie wizytę w maleńkim muzeum rybackim, które prowadzi Melvin Horwood. Pokaże wam, jak zarzucać sieci, jak je wyplatać, podzieli sie zdjęciami najpiękniejszych gór lodowych które wpłynęły do zatoki, będzie Wam współczuł, (szczerze!) jeśli akurat zwiedzacie wyspę w czasie, gdy żadna góra się tam nie pojawiła. Pochwali się długopisami i banknotami, które otrzymał od turystów ze wszystkich stron świata, bądźcie więc przygotowani, żeby wręczyć mu jakś drobiazg, najlepiej z wyraźnym napisem "Polska". Powspomina stare dobre czasy, gdy łowiska były pełne ryb i nikt nie ustawiał limitów na połów krabów. Ucieszy się, gdy dostanie od Was widokówkę.
Wpadnijcie też na kawę, do niewielkiej kafejki, mieszczącej się na przeciwko świątyni masońskiej. Jeśli będziecie tam rano, będziecie mogli zobaczyć (i poczuć!) rybaków z Twillingate, którzy przez wypłynięciem w morze wypijają swoja poranną kawę. Możecie również posmakować win z lokalnej winiarni, wszystkie owocowe, z jagód, jabłek i czereśni.
Wielorybów nie ma. Gór lodowych też nie. Mgła. Wieje tak mocno, że nasz duży samochód się trzęsie. Mży bezustannie. Ale w Twillingate wszystko to jest jakoś mniej bolesne.
Obiad jak to na wyspie, do wyboru dorsz lub łosoś, butelka wina, jakieś ciastko na deser. Rozmowy, zawsze zaczynają się identycznie, co kto robi, skąd jest. No a potem show. Występuje lokalna grupa artystow- amatorów. Śpiewają tak, że wzruszenie chwyta za gardło. Odgrywają na nowo stare skecze, parodiują Elvisa i Dolly Parton, wyśmiewają się z urzędników z Ottawy i z mieszczuchów z Toronto (obie grupy oczywiście obecne na widowni). Wszystko znane i bardzo śmieszne. Przy "Grey foggy day" wszyscy czujemy, jak ciężki jest los nowofunlandzkiego rybaka, który musi opuściść swoją ukochaną wyspę. Panie płaczą. Panowie rechoczą.
Albo inaczej. Jeśli będziecie w Twillingate zaplanujcie koniecznie wizytę w maleńkim muzeum rybackim, które prowadzi Melvin Horwood. Pokaże wam, jak zarzucać sieci, jak je wyplatać, podzieli sie zdjęciami najpiękniejszych gór lodowych które wpłynęły do zatoki, będzie Wam współczuł, (szczerze!) jeśli akurat zwiedzacie wyspę w czasie, gdy żadna góra się tam nie pojawiła. Pochwali się długopisami i banknotami, które otrzymał od turystów ze wszystkich stron świata, bądźcie więc przygotowani, żeby wręczyć mu jakś drobiazg, najlepiej z wyraźnym napisem "Polska". Powspomina stare dobre czasy, gdy łowiska były pełne ryb i nikt nie ustawiał limitów na połów krabów. Ucieszy się, gdy dostanie od Was widokówkę.
Wpadnijcie też na kawę, do niewielkiej kafejki, mieszczącej się na przeciwko świątyni masońskiej. Jeśli będziecie tam rano, będziecie mogli zobaczyć (i poczuć!) rybaków z Twillingate, którzy przez wypłynięciem w morze wypijają swoja poranną kawę. Możecie również posmakować win z lokalnej winiarni, wszystkie owocowe, z jagód, jabłek i czereśni.
Wielorybów nie ma. Gór lodowych też nie. Mgła. Wieje tak mocno, że nasz duży samochód się trzęsie. Mży bezustannie. Ale w Twillingate wszystko to jest jakoś mniej bolesne.
wtorek, 21 czerwca 2011
Pardwa górska
Oprócz orła amerykańskiego okres lęgowy ma też pardwa górska i dlatego szlak na Gros Mone jest zamknięty. Poszliśmy sobie za to do Gór Stołowych i było pieknie. Jak 2000 lat temu na Marsie :) Wrócilismy wieczorem do hostelu, zadowoleni, po pysznym obiedzie (dziś halibut. mniam!) Marcin za całe 2 dolary kupił sobie taki plastikowy pistolet co strzela przyssawkami. No i strzelał do lodówki, ja zajmowałam łazienkę, poczuliśmy sie dośc swobodnie bo po wyprowadzce kebeków nikt inny tu nie zaglądał. A tu WTEM! mamy współlokatora! Szweda! i do tego poetę. Nie wiem nawet kiedy wszedł do pokoju. Szwed sporo podróżował po Afryce, szczególnie lubi spotkania z dziką przyrodą (słonie i hipopotamy), to go inspiruje twórczo, ale też w zeszłym roku w Nowym Brunszwiku widział mnóstwo wielorybów. A wczoraj nawet górę lodową (malutką co prawda ale jednak, niedaleko tego miejsca z wikingami) i 10 łosi. No to jakieś niesprawiedliwe. My nie widzieliśmy ani jednego wieloryba, żadnej góry lodowej. Nawet caribou nie. Nie mówiąc o pardwie górskiej. To wszytko jakaś ściema! Albo słynne nowofunlandzkie poczucie humoru :)
poniedziałek, 20 czerwca 2011
życie po ropie albo zrozumieć kebeka
Po kilku mocno alkoholowych wieczorach w St John's dotarliśmy wczoraj na zachód wyspy, do parku Gros Morne. Zadowoleni, bo hostel tani i czysty (nie wierzyłam już, że to może iść w parze!), gorzej z pogodą, mamy wyjątkowo kapryśną wiosnę tego roku. W hostelu spotkaliśmy małżeństwo z Montrealu, on prawie się nie odzywał (choć znał angielski), ona zaatakowała Marcina o ciemną materię, że czytała jakis artykuł i tam było napisane, że Einstein się mylił i że ciemnej materii w ogóle nie ma. Po tej wstępnej wymianie uprzejmości podpowiedzieli nam co warto zwiedzić w parku i podsunęli też kilka fajnych pomysłów na trekkingi w Quebecu, już po powrocie do Kingston (ah. nie mogę się doczekać. Tam jest lato!)
Główny przekaz ich opowieści był taki, że Parks Canada to samo zło. Bo oni chcieli pochodzić po górach, a tu okazało się że nie można za bardzo. Część szlaków zamknęta, bo orły mają okres lęgowy, miejsca kempingowe otwarte będą dopiero w lipcu a jedna z tras w ogóle nie jest dostępna bo wiatr zerwał mostek nad całkiem sporą rzeczką. No i pewnie, część zarzutów była słuszna, ale część pretensji wynikała głównie z faktu, że nie sprawdzili dokładnie, nie przeczytali przewodników, no nie przygotowali się. W każdym razie: w Gros Morne trzeba rezewować miejsca kempingowe z duuuużym wyprzedzeniem. My na szczęście (albo nieszczęście, przez tę moją nogę) nie mieliśmy ambitnych wędrówkowych planów.
Te rozbudzone oczekiwania to też wina marketingowców. Na wszystkich broszurach reklamujących Nową Funlandię i Labrador są takie zdjęcia (szczególnie to z nr 71) http://cruisetheedge.com/photo-gallery.asp
Naogląda się człowiek i myśli, jakie zajebiste góry! Musze tam pojechać! I zonk, bo w góry Torngat to można sobie co najwyżej polecieć. Wyczarterowanym samolotem, bo to sam koniec Labradoru i nie ma dróg. Czyli ceny zaporowe. Szczególnie dla bezrobotnych. Żon np.
Albo właśnie Gros Morne. Na folderkach często jest coś w tym stylu: http://canada.travelall.com/nf/att/western.htm
Brak jest tylko inforamcji, że dotarcie tam zajmuje jakieś 3 dni wędrówki. Pooglądać sobie można, ale z poziomu morza. Czyli zatoki. Albo fjordu, jak kto woli.
A pytanie z dzisiejszego programu radiowego brzmiało: z czego będzie żyć Nowa Funlandia gdy skończą się zasoby ropy?
Główny przekaz ich opowieści był taki, że Parks Canada to samo zło. Bo oni chcieli pochodzić po górach, a tu okazało się że nie można za bardzo. Część szlaków zamknęta, bo orły mają okres lęgowy, miejsca kempingowe otwarte będą dopiero w lipcu a jedna z tras w ogóle nie jest dostępna bo wiatr zerwał mostek nad całkiem sporą rzeczką. No i pewnie, część zarzutów była słuszna, ale część pretensji wynikała głównie z faktu, że nie sprawdzili dokładnie, nie przeczytali przewodników, no nie przygotowali się. W każdym razie: w Gros Morne trzeba rezewować miejsca kempingowe z duuuużym wyprzedzeniem. My na szczęście (albo nieszczęście, przez tę moją nogę) nie mieliśmy ambitnych wędrówkowych planów.
Te rozbudzone oczekiwania to też wina marketingowców. Na wszystkich broszurach reklamujących Nową Funlandię i Labrador są takie zdjęcia (szczególnie to z nr 71) http://cruisetheedge.com/photo-gallery.asp
Naogląda się człowiek i myśli, jakie zajebiste góry! Musze tam pojechać! I zonk, bo w góry Torngat to można sobie co najwyżej polecieć. Wyczarterowanym samolotem, bo to sam koniec Labradoru i nie ma dróg. Czyli ceny zaporowe. Szczególnie dla bezrobotnych. Żon np.
Albo właśnie Gros Morne. Na folderkach często jest coś w tym stylu: http://canada.travelall.com/nf/att/western.htm
Brak jest tylko inforamcji, że dotarcie tam zajmuje jakieś 3 dni wędrówki. Pooglądać sobie można, ale z poziomu morza. Czyli zatoki. Albo fjordu, jak kto woli.
Western Brook Pond |
Gros Morne |
Góry Stołowe |
A pytanie z dzisiejszego programu radiowego brzmiało: z czego będzie żyć Nowa Funlandia gdy skończą się zasoby ropy?
piątek, 17 czerwca 2011
Morskie opowieści
We środę były finały Pucharu Stanley'a. Kanada przegrała, po raz 19 z rzędu, nawet Nowa Funlandia była zrozpaczona. Poza tym niewiele się działo, w dzień zimno, w nocy lokalne piwo w lokalnych barach.
Fizycy trochę się rozkręcili, było pare ciekawych historii. O tym jak W. poleciał z Niemiec do Indonezji, żeby napisać jakiś artykuł, wspólnie z koleżanką-fizyczką, która tam mieszkała. Problem był w tym, że koleżanka była już w zaawansowanej ciąży i jak W. dotarł na miejsce, to właście odbywał się poród, przez cesarskie cięcie. W. nie pozostało nic innego, jak zwiedzianie.
Inną historię opowiedział szef tego laboratorium od eksperymentu Marcina, o tym jak po 1,5 rocznym pobycie na Antarktydzie poleciał do Nowej Zelandii i zeschizował się, że w Nowej Zelandii też jest tak ciemno, jak podczas nocy polarnej (a była po prostu 4 rano). Za to widok wschodzącego słońca był podobno bezcenny. W kontemplacji pomogła skrzynka piwa, którą wielkodusznie o tej wczesniej porze podsunął mu wlaściciel hostelu.
Konferencję zakończył uroczysty bankiet. Ostatnią przemowę wygłosił lokalny opowiadacz historii, taki Sabała, ale nowofunlandzki. Było o morskich potworach, legendach, dziwnych stworzeniach i duchach. A teraz mam nadzieję, że Marcin w końcu skończy pracować i pozwiedzamy razem wyspę :)
Fizycy trochę się rozkręcili, było pare ciekawych historii. O tym jak W. poleciał z Niemiec do Indonezji, żeby napisać jakiś artykuł, wspólnie z koleżanką-fizyczką, która tam mieszkała. Problem był w tym, że koleżanka była już w zaawansowanej ciąży i jak W. dotarł na miejsce, to właście odbywał się poród, przez cesarskie cięcie. W. nie pozostało nic innego, jak zwiedzianie.
Inną historię opowiedział szef tego laboratorium od eksperymentu Marcina, o tym jak po 1,5 rocznym pobycie na Antarktydzie poleciał do Nowej Zelandii i zeschizował się, że w Nowej Zelandii też jest tak ciemno, jak podczas nocy polarnej (a była po prostu 4 rano). Za to widok wschodzącego słońca był podobno bezcenny. W kontemplacji pomogła skrzynka piwa, którą wielkodusznie o tej wczesniej porze podsunął mu wlaściciel hostelu.
Konferencję zakończył uroczysty bankiet. Ostatnią przemowę wygłosił lokalny opowiadacz historii, taki Sabała, ale nowofunlandzki. Było o morskich potworach, legendach, dziwnych stworzeniach i duchach. A teraz mam nadzieję, że Marcin w końcu skończy pracować i pozwiedzamy razem wyspę :)
środa, 15 czerwca 2011
California uber alles
Konferencja fizyków trwa w najlepsze. W witrynach sklepowych porozwieszane są plakaty, witające delegatów. Oprócz fizyków, miasto gości również hodowców drobiu no i przedstawicieli kościoła Adewntystów Dnia Siódmego.
Tak więc konferencja trwa, a ja sobie powolutku chodzę. Do sklepów, na lanczyki (mniam mniam jak mi tu wszystko smakuje!) i kolejnych muzeów. Bardzo ciekawie było w muzeum kolejnictwa. Bo Nowa Funlandia miała kolej, która działała jakieś 100 lat, do końca lat 80 XX wieku, najpier niezależnie jako Newfounland Railway, później, gdy wyspa wstąpiła do federacji w 1949 roku, przemianowali się na Canada Railway.
Wieczorem był koncert, punkowy, w czymś co wyglada jak hala Dunajca (no dobra, trochę większe). Nas interesował głownie support, taka reggałowa kapela stąd, którą Marcin kiedyś zapoznał, gdy część zespołu nocowała u niego w Kingston podczas ich trasy po Ontario. The Idlers się nazywają i ich ostatni album był dość popularny w Kanadzie: http://idlers.ca/site/music Support jak to support, był ok ale nie zachwycił, ale chyba taka jest rola, tych kapel na dorobku grających PRZED.
Gwiazdą wieczoru był kalifornijski zespół punkowy, NOFX. Może i jestem skończoną ignorantką, ale nigdy wcześniej o nich nie słyszałam :) Goście z epoki Bad Religion i w sumie podobnie grali, mieli ten słodki zwyczaj obrażania publiczności (Witamy Nową Finlandie!) i siebie nawzajem. Jeden z gitarzystów był Meksykaniniem, wokalista zaś Żydem, wspólnie nabijali się np z czarnoskórych (wbrew pozorom, jest tu całkiem spora kolorowa społeczność. Na pewno większa niż w Kingston). Lokalni nie pozostali im dłużni, odbył się obowiązkowy rytuał całowania dorsza i picia tutejszego rumu zwanego screechtem, poprzedzony odśpiewaniem marynarskiej pieśni, przy wrzaskach wokalisty, że give me that rum! I want to fuck the fish! Frontman opowiedział jeszcze nieśmiertelny dowcip, o tym co trzeba zrobić, żeby zostać Nowofunlandczykiem (właśnie pocałować rybę albo przespać się z własną siostrą).
Pierwszy raz widziałam w Kanadzie koncert gdzie było prawdziwe pogo, latały kufle (no dobra, plastikowe) z piwem, ludzie palili a ochrona udawała że tego nie widzi, laska w toalecie praktycznie rzygała do umywalki, no działo się. Bardzo miła odmiana, po tych wszytkich folko-indie-rockowych-nudno-pierdzących brodatych smutasach :)
Tak więc konferencja trwa, a ja sobie powolutku chodzę. Do sklepów, na lanczyki (mniam mniam jak mi tu wszystko smakuje!) i kolejnych muzeów. Bardzo ciekawie było w muzeum kolejnictwa. Bo Nowa Funlandia miała kolej, która działała jakieś 100 lat, do końca lat 80 XX wieku, najpier niezależnie jako Newfounland Railway, później, gdy wyspa wstąpiła do federacji w 1949 roku, przemianowali się na Canada Railway.
Wieczorem był koncert, punkowy, w czymś co wyglada jak hala Dunajca (no dobra, trochę większe). Nas interesował głownie support, taka reggałowa kapela stąd, którą Marcin kiedyś zapoznał, gdy część zespołu nocowała u niego w Kingston podczas ich trasy po Ontario. The Idlers się nazywają i ich ostatni album był dość popularny w Kanadzie: http://idlers.ca/site/music Support jak to support, był ok ale nie zachwycił, ale chyba taka jest rola, tych kapel na dorobku grających PRZED.
Gwiazdą wieczoru był kalifornijski zespół punkowy, NOFX. Może i jestem skończoną ignorantką, ale nigdy wcześniej o nich nie słyszałam :) Goście z epoki Bad Religion i w sumie podobnie grali, mieli ten słodki zwyczaj obrażania publiczności (Witamy Nową Finlandie!) i siebie nawzajem. Jeden z gitarzystów był Meksykaniniem, wokalista zaś Żydem, wspólnie nabijali się np z czarnoskórych (wbrew pozorom, jest tu całkiem spora kolorowa społeczność. Na pewno większa niż w Kingston). Lokalni nie pozostali im dłużni, odbył się obowiązkowy rytuał całowania dorsza i picia tutejszego rumu zwanego screechtem, poprzedzony odśpiewaniem marynarskiej pieśni, przy wrzaskach wokalisty, że give me that rum! I want to fuck the fish! Frontman opowiedział jeszcze nieśmiertelny dowcip, o tym co trzeba zrobić, żeby zostać Nowofunlandczykiem (właśnie pocałować rybę albo przespać się z własną siostrą).
Pierwszy raz widziałam w Kanadzie koncert gdzie było prawdziwe pogo, latały kufle (no dobra, plastikowe) z piwem, ludzie palili a ochrona udawała że tego nie widzi, laska w toalecie praktycznie rzygała do umywalki, no działo się. Bardzo miła odmiana, po tych wszytkich folko-indie-rockowych-nudno-pierdzących brodatych smutasach :)
poniedziałek, 13 czerwca 2011
The Rooms
Godzinny spacer na Signal Hill wciąż pozostaje poza zasięgiem mojej nadwyrężonej stopy, dokuśtykałam więc do największego muzeum w St John's - The Rooms.
Budynek powstał w miejscu, które kiedyś służyło do oporządzania złowionych ryb. Nowoczesne The Rooms otwarto w 2005 roku więc po rybach nie pozostał nawet delikatny zapach. Centrum jest wielkie, mieści archiwa, muzeum oraz galerię. Wystawy są bardzo ciekawe, o mitycznych potworach morskich, kolekcja pop-artu ze słynnym portertem Wayne'a Gretzkiego namalowanym przez Andiego Warhol'a (czy raczej jednej z wielu wersji tego portretu) , fotografie Innuitów i kanadyjskiej arktyki Richarda Harringtona (ci ludzie umierali z głodu! w latach 50 XX wieku! w Kanadzie!) oraz historia wymarłego, w XIX wieku lokalnego szczepu Indian- Beothuków Można było nawet posłuchać ostatniej zachowanej beothuckiej pieśni.
Potwory morskie były przeznaczone głównie dla dzieci, znalazła się tam m.in multimedialna zabawa pt: uporządkuj faktycznie żyjące ogromne morskie stworzenia w kolejności od najmniejszego do największego. Zaczęłam klikać w ekran i od razu podbiegł pan pilnujący sali, że źle, że nie zrozumiałam, że chodzi o to żeby uporządkować "potwory" od najkrótszego do najdłuższego. Następnie sam zaczął klikać, zepsuł mi zabawę a na koniec zapytał skąd jestem, bo poznał po akcencie, że nie z Kanady. Yhm. A pisali w przewodniku, że ludzie tu są wyjatkowo otwarci :)
Później był pyszny lunch - w ogóle jedzenie na wyspie mają wyjatkowo smaczne. I mają też wyjatkowo uprzejmych kierowców - zawsze (!) przepuszczają pieszych. Niekoniecznie na pasach. Nawet gdy pieszy ma zwichiniętą stopę. I powolutku kuśtyka na drugą stronę ulicy.
Mają też wrażliwych mężczyzn. Co z tego, że większość chodzi w dresach i bejsbolówkach z wywinętym daszkiem, lekko niedomyci, bujają się w podrasowanych fordach mustangach. Za to ratują ptaszęta, z przetrąconymi skrzydełkami, zaganiając je z ulicy na chodnik. Natknęłam się na taką scenę na przystanku autobusowym, 3 gości biegło za ptaszkiem wielkości wróbelka.
Autobusem dotarłam na uniwersytet. W czasie podróży podsłuchiwałam (niechcący) rozmów współpasażerów - o tym czy warto wyjechać z wyspy w poszukiwaniu pracy, a jeśli tak to dlaczego do Toronto.
Na uniwersytecie był powitalny grill, do którego przygrywała pani na gitarze i pani na skrzypcach a później wykład otwarty, który prowadził dyrektor generalny Wielkiego Zderzacza Hadronów Wniosek jest taki, że nie brałabym nauki zbyt poważnie. Po tylu tysiącach lat i ilości pieniędzy wydanych na eksperymenty fizycy wciąż nie znają odpowiedzi na pytanie czym jest materia :)
Budynek powstał w miejscu, które kiedyś służyło do oporządzania złowionych ryb. Nowoczesne The Rooms otwarto w 2005 roku więc po rybach nie pozostał nawet delikatny zapach. Centrum jest wielkie, mieści archiwa, muzeum oraz galerię. Wystawy są bardzo ciekawe, o mitycznych potworach morskich, kolekcja pop-artu ze słynnym portertem Wayne'a Gretzkiego namalowanym przez Andiego Warhol'a (czy raczej jednej z wielu wersji tego portretu) , fotografie Innuitów i kanadyjskiej arktyki Richarda Harringtona (ci ludzie umierali z głodu! w latach 50 XX wieku! w Kanadzie!) oraz historia wymarłego, w XIX wieku lokalnego szczepu Indian- Beothuków Można było nawet posłuchać ostatniej zachowanej beothuckiej pieśni.
Potwory morskie były przeznaczone głównie dla dzieci, znalazła się tam m.in multimedialna zabawa pt: uporządkuj faktycznie żyjące ogromne morskie stworzenia w kolejności od najmniejszego do największego. Zaczęłam klikać w ekran i od razu podbiegł pan pilnujący sali, że źle, że nie zrozumiałam, że chodzi o to żeby uporządkować "potwory" od najkrótszego do najdłuższego. Następnie sam zaczął klikać, zepsuł mi zabawę a na koniec zapytał skąd jestem, bo poznał po akcencie, że nie z Kanady. Yhm. A pisali w przewodniku, że ludzie tu są wyjatkowo otwarci :)
Później był pyszny lunch - w ogóle jedzenie na wyspie mają wyjatkowo smaczne. I mają też wyjatkowo uprzejmych kierowców - zawsze (!) przepuszczają pieszych. Niekoniecznie na pasach. Nawet gdy pieszy ma zwichiniętą stopę. I powolutku kuśtyka na drugą stronę ulicy.
Mają też wrażliwych mężczyzn. Co z tego, że większość chodzi w dresach i bejsbolówkach z wywinętym daszkiem, lekko niedomyci, bujają się w podrasowanych fordach mustangach. Za to ratują ptaszęta, z przetrąconymi skrzydełkami, zaganiając je z ulicy na chodnik. Natknęłam się na taką scenę na przystanku autobusowym, 3 gości biegło za ptaszkiem wielkości wróbelka.
Autobusem dotarłam na uniwersytet. W czasie podróży podsłuchiwałam (niechcący) rozmów współpasażerów - o tym czy warto wyjechać z wyspy w poszukiwaniu pracy, a jeśli tak to dlaczego do Toronto.
Na uniwersytecie był powitalny grill, do którego przygrywała pani na gitarze i pani na skrzypcach a później wykład otwarty, który prowadził dyrektor generalny Wielkiego Zderzacza Hadronów Wniosek jest taki, że nie brałabym nauki zbyt poważnie. Po tylu tysiącach lat i ilości pieniędzy wydanych na eksperymenty fizycy wciąż nie znają odpowiedzi na pytanie czym jest materia :)
niedziela, 12 czerwca 2011
St. John's, Newfounland
Podróż zaczeła się na lekkim kacu. I ze skręconą nogą. Nie polecam pakowania plecaka w takim stanie. Z trudem udało nam się zebrać, załadowaliśmy się do samochodu, Marcin za kierownicą, ja z okładem z lodu na stopie, upał i duszno a tu zepsuła się klimatyzacja.
Jakoś dojechaliśmy do Ottawy, obładowani bagażami weszliśmy do terminalu, odprawiliśmy się, ale musieliśmy sprawiać wrażenie wybitnie sierocych form bo miła obsługa zaproponowanała dla mnie wózek inwalidzki. Lecieliśmy WestJetem, oni są do wyrzygania uprzejmi oraz szalenie zabawni. Na przykład mają takie wyluzowane gadki do pasażerów o tym, że jak wypadną maski tlenowe, to najpierw zakładamy maskę sobie, później dziecku no a jeśli ktoś leci z większą ilością dzieci to to będzie ten moment, żeby wybrać to, które jest bardziej kochane. To taka namiastka, bo w Kanadzie nie ma tanich lotów, więc starają się to nadrobić dziwnym poczuciem humoru.
Po wylądowani okazało się że w St John's jest 5 stopni na plusie. No a ja z tego wszystkiego zapomniałam długich spodni a Marcin ciepłej kurtki... Wsiedliśmy do taksówki, podaliśmy adres, kierowca wiózł nas przez miasto, opowiadał o ważniejszych budynkach, które mijaliśmy po drodze, aż przyznał się że się zgubił drogę, że nie ma pojęcia, gdzie jest nasz hostel. To prawda, że ulice w centrum to istny labirynt, nie jak w każdym innym kanadyjskim mieście gdzie ulice przecinaja się pod kątem prostym a główna z reguły nazywa się Queen Street. Tu wszystko jest poplątane, w dodatku miasto położone jest na wzgórzach, no ale uznaliśmy to jednak za przesadę, że taksówkarz się pogubił.
Dotarliśmy jednak, w okolicy 23.00 a wtedy okazało się że hostel jest pusty. Na drzwiach była kartka, że właściciel czekał na nas do 19.30 a później sobie poszedł, bo nie pojawiliśmy się. Na szczęscie był też numer telefonu i informacja, że mieszka jakieś 5 minut stąd. Marcin zadzwonił, dostał delikatny opieprz, że przecież przy rezewacji podaliśmy godzinę przylotu, że będziemy o 18.00. No tak, ale hostel rezerwowaliśmy dużo wcześniej niż samolot i ta godzina była czysto orientacyjna :) A później zapomnieliśmy o tym. Najważniejsze, że John czyli właściciel przyszedł żeby nas wpuścić do środka (Dzięki Bogu, nie dość że było 5 stopni to jeszcze padał deszcz). Był lekko zawiany co przyjęliśmy z miłym zdziwieniem. On się nawet trochę tłumaczył ze swojego stanu, no ale pewnie, skoro myślał że już nie przyjedziemy i tym samym uciekło mu 350 dolarów, też bym się upiła z rozpaczy. W każdym razie, John jest miłym człowiekiem, pokazał nam świetne miejsce z fish and chips, gdzie zamówiliśmy najpyszniejsze na świecie przegrzebki, do tego lokalne piwo Qudi Vidi robione na wodzie z gór lodowych i już. Pełnia szczęścia.
Hostel jest w starsznym stanie, Lonely Planet pisze, że cały budynek ledwo trzyma się na kominie i to prawda, wszystko jest krzywe, są dwie lodówki, jedna, nieczynna jest tak zaśmierdła, że po jej otwarciu miałam odruch wymiotny. Ale chyba tu zostaniemy :) z okna mamy widok na port. I zdjęcia wilków nad łożkiem. Żeby tylko choć trochę się ociepliło...
Jakoś dojechaliśmy do Ottawy, obładowani bagażami weszliśmy do terminalu, odprawiliśmy się, ale musieliśmy sprawiać wrażenie wybitnie sierocych form bo miła obsługa zaproponowanała dla mnie wózek inwalidzki. Lecieliśmy WestJetem, oni są do wyrzygania uprzejmi oraz szalenie zabawni. Na przykład mają takie wyluzowane gadki do pasażerów o tym, że jak wypadną maski tlenowe, to najpierw zakładamy maskę sobie, później dziecku no a jeśli ktoś leci z większą ilością dzieci to to będzie ten moment, żeby wybrać to, które jest bardziej kochane. To taka namiastka, bo w Kanadzie nie ma tanich lotów, więc starają się to nadrobić dziwnym poczuciem humoru.
Po wylądowani okazało się że w St John's jest 5 stopni na plusie. No a ja z tego wszystkiego zapomniałam długich spodni a Marcin ciepłej kurtki... Wsiedliśmy do taksówki, podaliśmy adres, kierowca wiózł nas przez miasto, opowiadał o ważniejszych budynkach, które mijaliśmy po drodze, aż przyznał się że się zgubił drogę, że nie ma pojęcia, gdzie jest nasz hostel. To prawda, że ulice w centrum to istny labirynt, nie jak w każdym innym kanadyjskim mieście gdzie ulice przecinaja się pod kątem prostym a główna z reguły nazywa się Queen Street. Tu wszystko jest poplątane, w dodatku miasto położone jest na wzgórzach, no ale uznaliśmy to jednak za przesadę, że taksówkarz się pogubił.
Dotarliśmy jednak, w okolicy 23.00 a wtedy okazało się że hostel jest pusty. Na drzwiach była kartka, że właściciel czekał na nas do 19.30 a później sobie poszedł, bo nie pojawiliśmy się. Na szczęscie był też numer telefonu i informacja, że mieszka jakieś 5 minut stąd. Marcin zadzwonił, dostał delikatny opieprz, że przecież przy rezewacji podaliśmy godzinę przylotu, że będziemy o 18.00. No tak, ale hostel rezerwowaliśmy dużo wcześniej niż samolot i ta godzina była czysto orientacyjna :) A później zapomnieliśmy o tym. Najważniejsze, że John czyli właściciel przyszedł żeby nas wpuścić do środka (Dzięki Bogu, nie dość że było 5 stopni to jeszcze padał deszcz). Był lekko zawiany co przyjęliśmy z miłym zdziwieniem. On się nawet trochę tłumaczył ze swojego stanu, no ale pewnie, skoro myślał że już nie przyjedziemy i tym samym uciekło mu 350 dolarów, też bym się upiła z rozpaczy. W każdym razie, John jest miłym człowiekiem, pokazał nam świetne miejsce z fish and chips, gdzie zamówiliśmy najpyszniejsze na świecie przegrzebki, do tego lokalne piwo Qudi Vidi robione na wodzie z gór lodowych i już. Pełnia szczęścia.
Hostel jest w starsznym stanie, Lonely Planet pisze, że cały budynek ledwo trzyma się na kominie i to prawda, wszystko jest krzywe, są dwie lodówki, jedna, nieczynna jest tak zaśmierdła, że po jej otwarciu miałam odruch wymiotny. Ale chyba tu zostaniemy :) z okna mamy widok na port. I zdjęcia wilków nad łożkiem. Żeby tylko choć trochę się ociepliło...
sobota, 11 czerwca 2011
straty muszą być
We czwartek graliśmy w golfa. Małpiego, ale zawsze. Praca Marcina takie rozrywki organizuje. Fajnie było, ale chodzenie po polu golfowym jest taaaakie wyczerpujące. I nic nie zostało z mojego planu, że część jedzenia na piątkową imprezę przygotuję dzień wcześniej. No niestety, nie dałam rady i piątek spędziłam na krojeniu różnych rzeczy. Na szczęście goście tu są wyrozumiali, spóźnili się przepisowe 45 minut. Było miło, z przewagą Francuzów i Matt , nasz sąsiad, przez moment jedyny Kanadyjczyk stanowił "visible minority". Później dołączyli znajomi z wyspy Wolffe'a, przyprowadzili ze sobą dziecko i psa. Dostaliśmy (Marcin właściwie) komplet narzędzi pt młotek i wkrętak. Na koniec rozdystrybuowaliśmy jedzenie, bo wyjeżdżamy na 2 tygodnie. No i przy tym rozdawaniu jedzienia skęrciłam nogę w kostce. Czyli udana impreza, bo jak to mówi Bodzio, straty muszą być. W ludziach albo w sprzęcie.
środa, 8 czerwca 2011
S.P.Q.R.
czyli sztuka w Kingstonie. Z reguły sprowadza się do musicalowych produkcji, wystawanych przez ambitną studencką młodzież. Choć kiedyś widzieliśmy całkiem fajny "Sen nocy letniej". Może dlatego fajny, że nie był musicalem. No ale skoro głównie dostepne są musicale, to warto zwrócić uwagę, czy wystepują w nich dzieci. Jeśli wystepują, musical należy sobie odpuścić. Ten dzisiejszy, A Funny Thing Happened on the Way to Forum był niezły, (nie było dzieci!), było za to sporo szowinistycznych żartów. Z kobiet i homoseksualistów. I orkiestra trochę nierówno grała, a na sali nie było klimatyzacji. Poza tym: duże brawa, nieźle to zrobili, co więcej, nasz kolega, Carl wyreżyserował śpiew, co było miłym zaskoczeniem. W sumie zawsze podziwiam poziom tych studenckich spektakli. Bo mimo wszytko są ok. Oczywiście, jak na amatorskie produkcje :)
fajne rzeczy do robienia, za darmo (lub prawie)
1. Biblioteka. Publiczna. Miejska. Koszt: zero.
Żeby się zapisać wystarczy zadeklarować, że będzie się przebywać w Kingston dłużej niż 3 miesiące. Należy również udokumentować swoj adres zmieszkania. Może to być np list, urzędowy lub z banku, zaadresowany imiennie, z adresem w Kingston. I to jest właściwie jedyny moment, kiedy rozmowa z panią bibliotekarką jest niezbędna. Wszystko inne tj. wypożyczenie książek, rezerwacje czy zwrot można załatwić bez kontaktu z drugim człowiekiem. Acha, jak naliczą karę to trzeba zapłacić w kasie. I jak się kupuje książki z wyprzedaży.
W bibliotece można korzystać z internetu, choć z tego co udało mi się podejrzeć ludzie głównie korzystają z Facebook'a. Korzystają bo mogą. Nikt nie robi z tego powodu awantur. Jest świetna sekcja dla dzieci i młodzieży, z mnóstwem książek popularno-naukowych, o sztuce, przyrodniczych i podróżniczych. Ale biblioteka organizuje też pokazy filmów, np o Harrym Potterze. Nikt nie twierdzi, że to promocja satanizmu. Podobno od czasu do czasu pokazują też film o sztuce oprawiania książek, z mnóstwem erotycznych poddtekstów. Muszę to zobaczyć :) Są książki w różnych językach, po hiszpańsku (Marcin mówi że super), koreańsku i po polsku. Choć akurat polska sekcja nie wygląda zachęcająco, same nudne starocie. Jest zbiór dvd, z filmami fabularnymi i dokumentalnymi, można również wypożyczyć gry na konsole, w tym na wii. Spory zbiór muzycznych cd. Gdy zbliża się termin oddania książki, przypominają o tym e-mailowo. W ogóle książki można oddać nawet, gdy biblioteka jest nieczynna, korzystając ze specjalnej wrzutni, zamontowaniej w ścianie. (W Toronto jeździł jeszcze autobus biblioteczny, w weekendy, nawet nie trzeba było się fatygować do biblioteki, wystraczyło zejść na parking. No ale w Toronto nie miałam czasu na czytanie książek). Nie ma limitów co do ilości wypożyczonych pozycji. Czas wypożyczenia można przedłużyć internetowo. Po prostu biblioteczny Raj. Filmy, które wypożyczyliśmy z biblioteki i które były świetne to m.in: 25 watów (coś jak Clerksi w połączeniu z Jarmushem),Moje Winnipeg i ostatnio Tokijska Sonata
Pewnie,że to nie nowości. Ale co z tego?
2. Cataraqui Canoe Club
Tu już trzeba płacić. Ale niewiele, 35 dol za osobę na rok. W tej cenie można korzystać z kajaków i canoe należących do klubu i latem, w każdy wtorek i czwartek, przez 2 godziny, wieczorkiem popływać sobie po rzece. Poza tym w każdy weekend klub organizuje wycieczki po okolicznych jeziorach i one też są darmowe. Dodatkowo można wtedy skorzystać z canoe czy kajaków klubowych.
Wczoraj byliśmy, tym razem pożyczyliśmy kajaki morskie. Już kiedyś próbowałam na nich pływać, ale wiatr wtedy był zbyt silny. Moim zdaniem te kajaki są trudniejsze do opanowania niż zwykłe kajaki czy canoe, na pewno są mniej stabilne, długie, sporo wysiłku wymaga wiosłowanie. Pływaliśmy godzinę no i musze powiedzieć że trochę się zmęczyłam. Ale było ładnie, zachodziło słońce, gęsi gęgały no i fajnie się poruszać, na zewnatrz.
Żeby się zapisać wystarczy zadeklarować, że będzie się przebywać w Kingston dłużej niż 3 miesiące. Należy również udokumentować swoj adres zmieszkania. Może to być np list, urzędowy lub z banku, zaadresowany imiennie, z adresem w Kingston. I to jest właściwie jedyny moment, kiedy rozmowa z panią bibliotekarką jest niezbędna. Wszystko inne tj. wypożyczenie książek, rezerwacje czy zwrot można załatwić bez kontaktu z drugim człowiekiem. Acha, jak naliczą karę to trzeba zapłacić w kasie. I jak się kupuje książki z wyprzedaży.
W bibliotece można korzystać z internetu, choć z tego co udało mi się podejrzeć ludzie głównie korzystają z Facebook'a. Korzystają bo mogą. Nikt nie robi z tego powodu awantur. Jest świetna sekcja dla dzieci i młodzieży, z mnóstwem książek popularno-naukowych, o sztuce, przyrodniczych i podróżniczych. Ale biblioteka organizuje też pokazy filmów, np o Harrym Potterze. Nikt nie twierdzi, że to promocja satanizmu. Podobno od czasu do czasu pokazują też film o sztuce oprawiania książek, z mnóstwem erotycznych poddtekstów. Muszę to zobaczyć :) Są książki w różnych językach, po hiszpańsku (Marcin mówi że super), koreańsku i po polsku. Choć akurat polska sekcja nie wygląda zachęcająco, same nudne starocie. Jest zbiór dvd, z filmami fabularnymi i dokumentalnymi, można również wypożyczyć gry na konsole, w tym na wii. Spory zbiór muzycznych cd. Gdy zbliża się termin oddania książki, przypominają o tym e-mailowo. W ogóle książki można oddać nawet, gdy biblioteka jest nieczynna, korzystając ze specjalnej wrzutni, zamontowaniej w ścianie. (W Toronto jeździł jeszcze autobus biblioteczny, w weekendy, nawet nie trzeba było się fatygować do biblioteki, wystraczyło zejść na parking. No ale w Toronto nie miałam czasu na czytanie książek). Nie ma limitów co do ilości wypożyczonych pozycji. Czas wypożyczenia można przedłużyć internetowo. Po prostu biblioteczny Raj. Filmy, które wypożyczyliśmy z biblioteki i które były świetne to m.in: 25 watów (coś jak Clerksi w połączeniu z Jarmushem),Moje Winnipeg i ostatnio Tokijska Sonata
Pewnie,że to nie nowości. Ale co z tego?
2. Cataraqui Canoe Club
Tu już trzeba płacić. Ale niewiele, 35 dol za osobę na rok. W tej cenie można korzystać z kajaków i canoe należących do klubu i latem, w każdy wtorek i czwartek, przez 2 godziny, wieczorkiem popływać sobie po rzece. Poza tym w każdy weekend klub organizuje wycieczki po okolicznych jeziorach i one też są darmowe. Dodatkowo można wtedy skorzystać z canoe czy kajaków klubowych.
Wczoraj byliśmy, tym razem pożyczyliśmy kajaki morskie. Już kiedyś próbowałam na nich pływać, ale wiatr wtedy był zbyt silny. Moim zdaniem te kajaki są trudniejsze do opanowania niż zwykłe kajaki czy canoe, na pewno są mniej stabilne, długie, sporo wysiłku wymaga wiosłowanie. Pływaliśmy godzinę no i musze powiedzieć że trochę się zmęczyłam. Ale było ładnie, zachodziło słońce, gęsi gęgały no i fajnie się poruszać, na zewnatrz.
poniedziałek, 6 czerwca 2011
basen
Przedmieścia Kingston. Ciepłe, niedzielne popołudnie. Dom z basenem. Spory ogród. Zaproszeni goście, od studentów po emerytów kulturalnie konwersowali, podjadając roznoszone przez gospodarza przekąski i popijając wino albo słabe piwo. Wszyscy grzeczni, bardzo mili. Woda w basenie podgrzewana. Można było jeszcze grać w rzutki albo ping-ponga. Na deser był tort z logiem SNOLabu.
Sztuka "small talk" w wykonaniu fizyków, jak zwykle pytania o pracę i czym się zajmuję w życiu. Czy jestem w ciąży (!!!) Czy ta biegająca, 5-letnia blondyneczka to nasza córka. Skoczyłam do basenu z trampoliny, zsunęły mi się ramiączka stroju kąpielowego. I natychmiast zapoznałam sympatyczną Japonkę. Następie przypomniałam sobie, że zapomniałam o jednej bardzo ważnej rzeczy... że nie bardzo mogę się z tego mokrego stroju przebrać... Na koniec, aby przypieczętować towarzyski sukces, oblałam się kawą. Dobrze, że szef Marcina organizuje impreze jedynie raz w roku :)
Sztuka "small talk" w wykonaniu fizyków, jak zwykle pytania o pracę i czym się zajmuję w życiu. Czy jestem w ciąży (!!!) Czy ta biegająca, 5-letnia blondyneczka to nasza córka. Skoczyłam do basenu z trampoliny, zsunęły mi się ramiączka stroju kąpielowego. I natychmiast zapoznałam sympatyczną Japonkę. Następie przypomniałam sobie, że zapomniałam o jednej bardzo ważnej rzeczy... że nie bardzo mogę się z tego mokrego stroju przebrać... Na koniec, aby przypieczętować towarzyski sukces, oblałam się kawą. Dobrze, że szef Marcina organizuje impreze jedynie raz w roku :)
niedziela, 5 czerwca 2011
zabawa na niedziele
Pomyśl szybko o trzech zwierzętach, pierwszych jakie przyjdą ci do głowy, zapisz na kartce. Już?
Ja pomyślałam o: kurze, myszy i psie.
A teraz klucz: pierwsze zwierze - tak chcielibyśmy aby postrzegali nas inni, drugie: tak faktycznie inni nas widzą, ostatnie: to nasza prawdziwa natura.
Najfajniesze jakie słyszałam to: lew, wiewiórka i baran :)
Ja pomyślałam o: kurze, myszy i psie.
***
A teraz klucz: pierwsze zwierze - tak chcielibyśmy aby postrzegali nas inni, drugie: tak faktycznie inni nas widzą, ostatnie: to nasza prawdziwa natura.
Najfajniesze jakie słyszałam to: lew, wiewiórka i baran :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)