poniedziałek, 22 października 2012

piątek, 19 października 2012

tydzień

poniedziałek

zmywarka wciąż nie działa. czuję, że kawałek mojej duszy znów umarł. Umarł też komputer, z oprogramowaniem do rejestracji sprzedaży, podczas gdy robiłam bilans na koniec dnia.


wtorek

nienawidzę testów. wymyślaja je idioci od jedynie słusznych odpowiedzi. Skąd na Boga mam wiedzieć, co siedzi w głowach ludzi układających te durne pytania?

wieczorem Yarker i Ania, babskie pogaduchy, przy piecu,  po polsku i przy szarlotce.

środa

Zagrałyśmy z Heather w Lotto. Nuno nas nakręcił, opowieścią o tym, że sam zagrał.  Z napiwków kupiłyśmy los za 5 dolarów. Na serwetce spisałyśmy umowę, że zobowiązujemy się do równego podziału wygranej, że pieniądze nie uderzą nam do głowy i na zawsze zostaniemy dobrymi przyjaciółkami. Do wygrania było 3 miliony. Hmmm. Może następnym razem się uda.

czwartek

Szłam na 7.30 do pracy, słońce wstawało, oświetlało na różowo rzekę Catarqui i szkołę wojskową wraz z fortem Henry. Ze ściany lokalnego drugstoru starszy mężczyzna w pośpiechu zmywał napis fuck nigga. 

kto mów zbyt dużo?

Pytanie zadała Claudia, bo tak powiedział jej Richard. Że za dużo gada. No i faktycznie, ona jak nie mówi to śpiewa i tańczy. No ale nie mogę powiedzieć, że mówi ZBYT dużo. Bo to co mówi jest zabawne. I pozytywne. Więc chciała się dowiedzieć, czy ja też uważam, że ona za dużo gada a jeśli nie, to czy potrafię podać przykład kogoś, kto według mnie mówi za dużo.

Póżniej był wypadek. Na chodniku, przed kafejką kobieta upadła (wjechał w nią rowerzysta?) i rozwaliła sobie nos o beton. Starszny widok, dużo krwi, choć obrażenia nie były bardzo poważne. Szczęśliwie, w kafejce była pani doktor która natychmiast zajęła się ranną. Przyjechała karetka, zabrali ją do szpitala.  W tym czasie przyszedł Per, z opowieścią, że buduje sobie drewnianą chatkę w ogrodzie. Lubię Pera, ale odczułam niejaką niestosownośc tej opowieści w momencie, gdy obok, na chodniku leżała zakrwawiona osoba.

Odpowiedź na pytanie Claudii znalazłam wieczorem. Odbywał się pokaz filmu Fernando, "Pieśń nad Pieśniami". Film zrealizowany 10 lat temu, gdy reżyser skończył 50 lat. Teatr telewizji, choć kilka scen bardzo ciekawie mu wyszło, szczególnie pomysł jak sfilmować Kingston, aby nie przypominało Kingston a raczej Grecję, Liban, czy inną Palestynę. Ferando, jak opowiada o swoich filmach, to mówi, że nie ma w nich słów, że liczy się światło i obraz. Ale na przykładzie tego, co zobaczyłam myślę, że to nieprawada. Ten film był tak przegadany, jak cała Fernanda natura. W dodatku czysta pornografia, pokazana za pomocą licealnych środków wyrazu, kwiatków, pszczółek, robaczków i fal jeziora. I młodej, ślicznej dziewczyny, kompletnie pozbawionej aktorskiego talentu. Przypomnieli mi się sądeccy artyści, tacy jak śp. Jerzy Masior i poeta Emil Węgrzyn.

Nie wiem dlaczego o kobiecej sztuce mówi się , że jest kobieca, ciążowa, menstruacyjna, emocjonalna itd a mówiąc o męskiej sztuce nie wskazuje sie na jej jednoznacznie impotencyjny charakter. Szczególnie od momentu gdy twórca przekracza magiczną barięrę 50 lat. A do tego Fernando zdecydowanie za dużo gada.

piątek

Zrobiłam sobie wagary. Od szkoły. Ale do pracy i tak muszę iść.

Taka piosenka na koniec, z wczorajszego The Signal:












poniedziałek, 8 października 2012

Święto Dziękczynienia

Żeby nie było, że w Kanadzie wszystko jest takie samo jak w USA. Np Święto Dziękczynienia jest w innym terminie. Wcześniej, w pierwszy weekend października. Co moim zdaniem ma sens.

Ostatnie parę październików spędziłam w innych częściach świata, na ogół w Polsce, więc systematycznie święto przegapiałam. Nie mówię, że w Polsce było źle, np dwa lata temu w tym czasie odbywało się wesele mojego brata, gdzie świetnie się bawiliśmy. Nie narzekam, co to to nie. Po prostu wspólne jedzenie upieczonego indyka ma w sobie jednocześnie coś z magii Wigili i Wielkanocy. 13 osób, obiad był składkowy, czyli potluck, każdy zadeklarował co ugotuje i przyniesie, były dwa wielkie indyki z nadzieniem, chleb serowy, roztopiony camemebert z migdałami, ziemniaki i dynia w formie puree, żurawina i gravy, ciasto dyniowe, jabłecznik i dużo wina. Pytałam Joanny, czy to typowy kanadyjski dziękczyny obiad, ale nie była przekonana. Zabrakło jej tradycyjnych przypraw, za to wina było zbyt dużo. No nie wiem. Nam się zastosowane proporcje jedzenia do alkoholu bardzo podobały. Podziekowaliśmy sobie uroczyście za udane żniwa 2012  i ok 22.00 wyruszyliśmy na kolejną imprezę, urodzinową gdzie trojgu jubilatom podarowaliśmy taki oto prezent:  http://www.jokeroo.com/pictures/funny/squirrel-feeder.html

A jeszcze dzień wcześniej wybraliśmy się na salsę, z dziewczyami z pracy. Trudna sprawa, w barze Overtime wszyscy tańczą rewelacyjne, pełna profeska, czułam się jak słoń. Są co prawda organizowane na Queen's lekcje salsy i tanga, darmowe, ale popołudniami, więc odpadają. Może w kafejce dziewczyny poprowadzą jakiś kurs, salsa dla kawoszy czy coś. Naprawdę byłam pod wrażeniem. I mam mocne postaniwenie, że nauczę się tańczyć salsę.

Dziś poszliśmy sobie pospacerować, oglądać kolory jesieni. Tak było:


Na koniec, dla chętnych wiersz, bardzo ładny moim zdaniem. W temacie jesieni:
http://www.writersfest.bc.ca/files/u3/e_most_beautiful_things_I_ve_seen_in_October.pdf

papa.

środa, 26 września 2012

bez tytułu

Byłyśmy w Ottawie. Bałam się że H. urodzi dziecko w czasie podróży, ale nie, dała radę, dziecko wciąż w brzuchu podskakuje radośnie. Odbierałyśmy z lotniska jej siostrę, przy okazji odwiedziłyśmy koleżankę, którą poznałam podczas wypadu na narty do Vermont. Wtedy H. była w pierwszym miesiącu swojej wymarzonej ciąży, a koleżanka przeżywała kryzys w związku. Teraz okazało się, że zostawiła tego faceta, z którym była nieszczęśliwa, choć właściwie to on był wiecznie niezadowolony, a ona przestała chcieć się z tym szarpać. Rozstali się, ona poznała chłopaka, który mieszka na Alasce, właśnie stamtąd wróciła, w zeszłą niedzielę. Pływali pontonem i kajakiem, upolowali razem łosia. Na obiad były kiełbaski z tego łosia.

   ****

Była taka historia de Mello, że chłopak zakochał się w dziewczynie i przyszedł ją wieczorem odwiedzić. Zapukał do drzwi, ona zapytała "kto tam" on odpowiedział "ja". Dziewczyna nie otworzyła, chłopak myślał, myślał, myślał, po którejś z kolei próbie na pytanie "kto tam?" odpowiedział "ty". Wtedy otworzyła drzwi.


poniedziałek, 24 września 2012

Girl Power

Nie wiem kiedy dokładnie się to zaczęło. Nie wiem, bo ciężko przypomnieć sobie co robiłam tydzień temu. Wszystko się tak jakoś poszatkowało dziwnie, przez pracę. W każdym razie, we wtorek miałam bardzo miłego gościa, trochę spodziewanego a trochę nie. Poszliśmy na koncert do Artelu, a tam taka śmieszna pani, odklejona zupełnie śpiewała,  Dorothea Paas (tu niestety nie słychać, jak bardzo jest odklejona). Koncert tak naparwdę był zespołu Try Harder Na basie gra tam człowiek, który podejrzanie często kręci się wokól naszego śmietnika.

W każdym razie: pani nam się podobała, jako support zupełnie od czapy. Następnego dnia zostałam poczęstowana pyszną zdrowotnościową zupą, poszliśmy na jeszcze jeden koncert, też pani, co śpiewa country choć mieszka w Indiach. Następnie pożegnanie, najpierw gościa, a dzień później sąsiadki. Sąsiadka się wyprowadza, bo zakochała się w chłopaku, który pracuje w Namibii i właśnie do niego wyjeżdża. Impreza pożegnalna się przeciągnęła do godzin wczesnoporannych, co było o tyle niefortunne, że następnego dnia u Hilary odbywał się baby shower. No to popłynełam na wyspę, o 9.30 rano, umierająca, po 3 godzinach snu. Dobrze, że nie było dużych fal i na promie zbytnio nie bujało. Impreza u Hilary miała za temat przewodni malowanie jej brzucha henną i dekorowanie przygotowanego wcześniej  gipsowego odlewu brzucha i piersi. Mój kac więc był całkiem przydatny, żeby w ogóle być w stanie wytrzymać takie atrakcje.

W efekcie spotkanie było bardzo miłe, same fajne kobiety, nastolatki i dzieci, pyszne jedzenie, Hilary ugotowała bulion, który okazał się zbawienny dla mnie, w ogóle przyniosły dobrą energię i np motyle w prezencie, a ja musiałam zmykać przed główną atrakcją (niestety, hehe), no bo do pracy.  Praca jak się okazuje, ma mnóstwo pożytecznych zastosowań :)

W sobotę padłam, za to w niedzielę był świetny koncert. Marcin wyjechał do Toronto, jego opowieśc o tym co się tam działo jest bardzo ciekawa, być może dużo ciekawsza od mojego ględzenia. Jeśli zechce, użyczę mu tu miejsca, żeby opisał.

No więc poszłam sama. Do Zappas Lounge (sic!), miejsca niezbyt ciekawego, bez dobrej atmosfery i wibracji. Cos jak sądecki Scream Club, czy jakkolwiek się to miejsce nazywa obecnie. Byłam trochę przed czasem, kupiłam piwo, a z głośników poleciało Roxette. Ten kawałek:



Wehikuł czasu! Miałam 15 lat, on 18, czasem jeździł na zdezelowanej SKMce, ale częściej pożyczał samochód od rodziców, brązowego popolicyjnego dużego fiata. Słuchaliśmy The Dolls, Bad Religion, Ice-T, Pixies, ale w chwilach romantycznych, właśnie Roxette i Manaamu.  

Rozjerzałam się wokół. Gość, który przede mną kupował piwo wydawał mi się jakiś znajomy, po chwili doszłam do wniosku,  że spotkaliśmy się na imprezie u sąsiadki, dzień wcześniej. Przyszedł wtedy z żoną, która podczas owej imprezy wykrzykiwała zdumiona co jakiś czas: Skończyłaś prawo a teraz pracujesz w kawiwarni??? Jak to możliwe?? Co za beznadziejny kraj, ta Kanada! I co chwilę domagała się wódki a jej mąż pytał bezbronnie: Kto ją tu zaprosł? Wczoraj w knajpie początkowo nie rozpoznawali mnie, więc przez chwilę byłam bezpieczna.

Roxette zmieniło się w muzykę z filmów Lyncha. Podeszłam pod scenę. Wyszedł jakiś gostek i zaczął się występ. Coś niesamowitego! Jak Dan Deacon, tylko całkiem na odwrót. Wszystko 100 razy wolniej, sprzęt do muzyki nowiutki, artysta młody i przystojny, w dodatku z Montrealu.


Aż zapomniałam, że to był support. Śmiesznie było patrzeć, jak sztywna kingstońska publiczność z wolna zaczyna się ruszać w rytm tych popapranych dzwięków.

Koncert gwiazdy wieczoru, Austry był więcej niż udany. Zespół cierpi trochę na sydrom "hipstera z Kanady" a właściwie hipsterek, ale show był przedni. Same dziewczyny, tylko jeden gośc na klawiszach,  co wyglądał jakby go żywcem przenieśli z lat 80, z Berlina Zachdniego. Zaskoczona byłam pozytywne, bo wydawało mi się że ta Austra to taka podróba Fever Ray. Może zresztą tak właśnie jest, ale w ogle w niczym to nie przeszkadza. Bardzo dobry koncert. Dawno nie słyszałam czegoś tak fajnie i spójnie zagranego (włączając w ten ranking ostatnie Dead Can Dance w Toronto). Wszystko w klimacie ukochanej audycji Strzały z nikąd, darz bór

Po przemyśleniu ostatnich wydarzeń dochodzę do wniosku, że miały one swój początek w zeszłą sobotę, na imprezie na której kolega Marcina z pracy wykonał bardzo profesjonalny układ taneczny, w klimacie filmów z bollywoodu, a póżniej oglądaliśmy z jutuba libański taniec brzucha:




sobota, 15 września 2012

Typologia (1)

Po pierwsze Fernando. Zanim poznaliśmy się, już wiedziałam kim jest. Że reżyser, Portugalczyk i wariat.  Jeździ vespą. Kocha światło. Ma adhd. Gada gada gada. Historie wylewają się  z niego, jedna za drugą. O ojcu, że się nie rozumieli. O córkach, których nie miał. O mniejszych i większych złośliwościach, które robi ludziom. Bo tak. Bo go to cieszy i ma z tego radość. O Kingston, że małe i tanie a Toronto drogie i głośne.  Dziś była historia o spokoju i medytacji. Dwa miesiące po przyjezdzie Fernanda do Kingston, gdzieś w końcówce lat 60 okazało się, że na Queen's prowadzone są bardzo popularne warsztaty medytacji transcendentalnej. Uczestnicy walili drzwiami i oknami bo sam guru Maharishi Mahesh Yogi zapowiedział swoje przybycie. Tłum czekał w głównym hallu na swojego guru od wczesnych godzin porannych, w końcu, gdzieś ok 15.00 guru przyjechał, błękitnym cadillaciem. Wyszedł do ludzi i wtedy znajomy student, z którym Fernando stał w tym tłumie miał szanse odzwać się do Maharishiego i powiedział jedno zdanie: "Maharashi, zostało mi jeszcze dwa lata" (w domyśle - studiów) A Maharashi na to: "gówno prawda".

Maharashi pewnie myślał, że ten młody człowiek miał nadzieję, że przez 2 lata nauczy się medytacji. Ale samo stwierdzenie, że bullshit podsumowuje, co Fernando myśli o owej medytacji :)


sobota, 8 września 2012

z rozmów przy kawie

- dużą kawę poproszę
- proszę
- jak mija ci dzień? duży ruch?
- a tak, dzięki, nawet sporo dziś ludzi, to fajne, czas szybciej mija
- u mnie w pracy dziś było bardzo spokojnie, pacjenci się nie pokazali
- pacjenci? a gdzie pracujesz?
- w klinice psychiatrycznej, tu obok. u nas ruch jest w trakcie długiego weekendu i zaraz póżniej, jakoś trudno ludziom sobie poradzić po długim weekendzie. wiesz, przychodzą z depresją i stanami lękowymi.  Może myślisz że to dziwne.
- nie nie, myślę, że to dlatego że tyle czasu z rodziną się spędza wtedy.
- właśnie! dobrze zgadłaś! no to cześć, do zobaczenia.
- cześć!

czwartek, 30 sierpnia 2012

Widziałam orła cień!

A właściwie całego orła. Siedział na drzewie i machał nogami. O tak:


Ale po kolei. Mieliśmy trzy wolne dni i wyruszylismy na długo planowaną wycieczkę do Quebecu. Tak trochę zastępczno, nie podróżujemy zagranicznie, to chociaż do innej prowincji się wybraliśmy. A w Quebecu wiadomo, wszystko jest inne. Nie można na przykład skręcać w prawo na czerwonym świetle.

Pojechaliśmy do miejsca niezbyt popularnego turystycznie, jakieś 200 km na północ od Ottawy. Znajduje się tam rezewat przyrodniczy La Vérendrye, o powierchni porównywalnej do Algonquinu, ale rocznie odwiedza to miejsce 5000 turystów a Algonquin 200 000. Mają też 800 km tras na kanu/kajaki. Wygladało zachęcająco. To, że spora częśc tych tras to whitewater, dowiedziałam sie na miejscu, bo nie chciało mi się czytać informacji w internecie.

Wyjechaliśmy z Kingston w sobotę wieczór, mając w planie nocleg w Maniwaki. To jedyne większe miasteczko przed La Vérendrye, opanowane przez zakon księży Oblatów i otoczone rezewatem indiańskim. Dojechaliśmy tam późną nocą, na oparach benzyny, gdyż jedyna stacja benzynowa w Wakefield, która powinna była być otwarta w sobotę wieczorem, okazała się nieczyna. Ale nasza toyotka to wspaniały samochód, i tym razem również dałą radę, dzielna dziewczynka, nie odmówiła posłuszeństwa w żadnym tam Kazabazua ani Kitigan Zibi i szczęśliwie dojechaliśmy do miasteczka.

Motel w Maniwaki okazał się być burdelem więc zmuszeni byliśmy poszukać droższego noclegu, w bardzo symapatycznej Oberży Flisaków, będącej jednocześnie SPA. Na SPA nie mieliśmy czasu, bo z oddali dobiegły nas dzwięki muzyki. Pośpiesznie udaliśmy sie w jej kierunku, mając nadzieję na jakiś lokalny festiwal pieczenia prosiaka czy coś takiego. Ale, ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że był to całkiem dobry koncert a właściwie jego końcówka, z okazji festiwalu kajakowego, który się odbywał przy lokalnej szkole. I wtedy właśnie przypomnieliśmy sobie, że nasza znajoma, z wyspy Wolfe'a wybierała się z rodziną na jakiś festiwal kajakowy za Ottawą...

W sobotę wieczór było już zbyt późno aby się spotkać, choć festiwalowicze dzielnie imprezowali, siedząc w pontonach. Za to rano zjedliśmy wspólnie śniadanie. Hilary była bardzo zaskoczona naszym przyjazdem, w ogóle nie spodziewała się nas tam zobaczyć, zresztą i vice versa :) Tu można obejrzeć co robią ci wariaci od whitewater: http://www.gatineau.org/en/gallery Materiał video tym razem po francusku, tfu kebecku, ale nie zniechęcajcie się :)

Po takich przygodach dotarliśmy do wypożyczalni kanu. I wtedy znów okazało się że w Quebecu jest inaczej. W Ontario, jak pożyczamy łódkę, nikt się nie czepa, dają nam jakieś kanu, pianki, wiosła i wio. A tu był cały cyrk. Pobarli 230 dol kaucji z karty kredytowej. Sprawdzili, czy w piankach nie ma dziur. i czy wiosła nie są powykrzywiane (!!!!) Jak gość zaczął zaznaczać czarnym markerem uprzednio powstałe uszkodzenia na łódce i nanosić je na szkic (jak w wypożyczalni samochodów) to wymiękłam.   No ale pomyśleliśmy, że może to przez większą ilość tras z whitewater, jest większa szansa powstania uszkodzeń.

Wycieczkę można podsumować w paru punktach:

1. Zaobserwowane dzikie zwierzęta: Orzeł amerykański, taki jak z patriotycznych obrazków USA (ale dlaczego w Quebecu?) i wściekłe wiewiórki, rzucające w nas patykami. Misiów zero. Ciekawa jestem, gdzie one się kryją. Wszyscy nas zawsze straszą tymi misiami. Nigdy żadnego nie widzieliśmy.

2. Prognoza pogody: w ogóle zero odniesienia do rzeczywistości. 2 dni miały być słoneczne i bezwietrzne, w poniedziałek miało padać i grzmieć. Burzę odgoniliśmy przy ognisku ale takiego wiatru jaki nas dopadł na jeziorze we wtorek to nikt z nas nie zamawiał. W pewnym momencie miałam wątpliwości, czy dopłyniemy do bazy, a zostało nam wtedy jedynie 3 km do końca... Wiatr to największy czynnik ryzyka przy wiosłowaniu. No ale znowu się udało.

3. Kempingowe zwyczaje Kebeków: Miejsca kempingowe na mapce były oznaczone jako jedno i wielo-namiotowe. I znów, w Ontario to nie do wyobrażenia, żeby ktoś dołączył się do już zajętego kempigu, no chyba że jest jakaś wyjątkowa sytuacja, załamanie pogody, wszystkie inne miejsca zajęte, no nie wiem. A tu nam się zdarzyło.  W poniedziałek trochę lało, ale po południu sie wypogodziło. I wtedy na "nasz" kemping" przypłynęło kanu z panem w wieku ok 50+ i jego dwoma synami-nastolatkami. A dosłownie 10 min wiosłowania dalej były 2 inne PUSTE kampingi. No to się zwinęliśmy i odpłynęliśmy. Co spowodowało dyskusję między nami, czy jestem socjopatką i do jakiego stopnia nienawidzę ludzi. Nie wiem czy ludzi w ogólności ale nastoletnich chłopców to tak, z pewnością wolę unikać. Szczególnie na kempigu, gdy wokół las jezioro i cisza a oni się drą. Dla wjaśnienia dodam, że ten "nasz" kemping był oznaczony jako 3-namiotowy.

4. Klimat i fajność: Bardzo fajne miejsce do wiosłowania, polecam bo czuć już tam wiatr wiejący od Zatoki Hudsona i lasy mają taki bardziej hmmm, syberyjski wygląd. No i grzybów zatrzęsienie! Co prowadzi mnie do tematu:

5. Jedzenie: Gdyby mój mąż nie był fizykiem to mógłby zająć się profesjonalnie pisaniem książek kucharskich o jedzeniu kempingowym. Ugotował dwa dania, "grzybową extravaganzę" i "warzywa duszone w białym winie z serem cheddar". Mniam mniam. A w domu jeszcze z zebranych maślaków zrobił pyszna kolację, maślaki z rozmarynem, pycha!

A tu trochę zdjęć:

Bobrza tama do sforsowania

very romantic

haute cuisine en camping

wiadomo co

groźnie było momentami

ale wszystko dobrze się skończyło.

W nagrodę zatrzymalismy się w najmodniejszym obecnie hipsterskim miasteczku czyli w Wakefield, gdzie zjedliśmy wspaniały obiad w Bistro Chez Eric  (Marcin: tilapia z risottem bakłażanowym, ja: łosoś w syropie klonowym z babką ziemniaczaną i fenkułem) i obejrzeliśmy lokalna atrakcję czyli kryty most:



I to koniec wycieczki.






poniedziałek, 20 sierpnia 2012

optymistycznie w poniedziałek

Muzyka z Afryki. Taka:


i taka:


O!

prośba o rekomendacje

Czytacie ostatnio coś fajnego? Pytam o wszystko: książki, gazety i czasopisma. Możecie coś polecić?

niedziela, 19 sierpnia 2012

dziwne filmy

Mamy takich ciekawych znajomych w Toronto, którzy raz do roku obdarowywują nas filmem. Najczęściej polecają ten darowany film w taki skromny sposób, no że cos takiego ostatnio widzieli, że troche ciekawe, ale w sumie dziwne i że nie wiadomo, czy będzie nam się podobać, bo to komedia i w ogóle niepoważne. Jak na razie trafili w 100% w nasz gust. Co ciekawe, każdy z tych filmów ogladamy po kłótni, albo w jakimś nerwowym czasie. I całkiem przypadkiem, większość naszych problemów jest w tych filmach pokazana, a następnie wyśmiana. Nie wiem, co ci znajomi sobie o nas myślą i dlaczego są aż tak precyzjni, ale duży szacun. I wielkie dzięki :) Lista filmów w porządku chronologicznym:

1. Artois the Goat 



2. Immaculate Conception of Little Dizzle



3. Young Adult




Ten ostatni to prawdziwy hit. Od piątku dręczy mnie pytanie, skąd twórcy to wszystko wiedzą i czy takie zaburzenia można leczyć.

W każdym razie, wszystkie filmy serdecznie polecamy.

środa, 8 sierpnia 2012

Howe Island

To było nasze drugie podejście do Howe Island. Poprzednie zakończyło się po 2 górkach i pękniętej dętce w rowerze Marcina. Tym razem dotarliśmy do celu czyli śmiesznego, kablowego mikro-promu który pływa pomiędzy wyspą Howe a Gananoque. Trasa wycieczki liczyła bagatela 60 km (w tym 10 km bocznych dróg z okazji zgubienia się ). Po 30 kilometrze miałam naprawdę dość, a w nocy ból mięśni nie pozwalał mi zasnąć.

"Duży" prom

Howe Island

"Mały" prom

Widok na Howe Island

Girls' night out

Wieczorek panieński z dziewczynami z  Wydziału Fizyki. Jadłyśmy sushi i grałyśmy w kręgle. Dla mnie nowością były kręgle, dla koleżanki z Kamerunu - sushi. Bardzo sympatycznie.  Rozmowy były o tym, czy całowanie się w laboratorium może wpływać na sterylność pomieszczenia. I że w ogóle to trochę nie wypada. Poczułam się jak w Big Bang Theory. Wieczorek zakończył się w The Mansion nad dzbankiem piwa o 2 nad ranem, więc nie najgorzej.

small talk

 -  Alina, ludzie uwielbiają rozmawiać. Sprzedajesz im kawę i pytasz: jak mija Ci lato? Zobacz jak fajnie można nawiązać rozmowę z klientem.
- OK Danny.
Podchodzi klientka.
- Jak mija Ci lato? Pyta zadowolony z siebie Danny.
- No wiesz, nie najlepiej. Ona na to. Nasza córka miała wypadek samochodowy na autostradzie, tu w Kingston, 6 tygodni spędziła w szpitalu na intensywnej terapii. Teraz już w domu powoli dochodzi do siebie. Nie wiadomo co będzie dalej.
- .... (Danny)

Tak. Small talk rulezz.

niedziela, 29 lipca 2012

rural ontario (dis)advantage

Zainspiriowani stroną internetową  o opuszczonych miastach w Ontario, postanowiliśmy wyruszyć na kolejną, krajoznawczą wycieczkę. Zaczęlismy od postoju przed przejazdem kolejowym:




Pierwszym miasteczkiem na trasie było Marlbank. Tak napawdę nie jest ono opuszczone, wciąż istnieje  tam życie w postaci zajazdu:



Czy lokalnego pikniku country na prywtanej posesji:


Zespól

Lokalsi

W tym czarym atrakcja pikniku: pieczona w całości świnia.
Za miastem, na prywatnej posesji znajdują się ruiny, pozostałość dawnego miasteczka i fabryki cementu, do produkcji którego wykorzystywano wydobywany z pobliskiego jeziora margiel. Aktualnie wszystko zarośnięte chaszczami i trujacym bluszczem. Trochę udało nam się podejrzeć:






Prawie jak ruiny Angkor Wat. 
Nastepnym przystankiem był Tweed. Nie, nie produkują tam żadnych materiałów, mają natomiast totem:


Najmniejsze więzienie na świecie:


Pomalowane hydranty:


A także doroczny festiwal elvisowski, odbywający się w sierpniu:



Z Tweed pojechaliśmy do Eldorado, w którym kiedyś faktycznie wydobyto jakieś okruchy złota. Teraz wygląda tak niepozornie, że nawet nie zrobiliśmy żadnego zdjęcia. Za to kupilśmy dużo dobrego cheddara z miejscowej wytwórni "Eldorado Cheese Factory"
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w sklepie-galerii mieszczącym się przy autostradzie nr 7. Właściciele postanowili przywieźć do północnego Ontario całe rękodzieło z Bali. Wygląda to mniej więcej tak:




Oraz dodatkowo dwa budynki, wypełnione po dach różnymi rzeźbami, instrumentami, ubraniami itd. Urocza właścicielka. Jeśli będziecie w pobliżu, warto wstapić: Black River Trading Company

Na zakończenie i dopłenienie dnia obejrzeliśmy  Small Town Murder Songs czyli kolejny kryminał z cyklu o małomiasteczkowym czy wręcz wiejskim policjancie, przechodzącym kryzys wieku średniego. Ciekawy, ze względu na to, że dzieje się wśród społeczności mennonickiej. No i muzyka dobra.

Do usłyszenia w następnym odcinku z którego dowiecie się, że kto ma pszczoły, ten ma miód a kto ma dzieci... ten też ma miód :)

czwartek, 26 lipca 2012

deszcz

Pada! w końcu! jak dobrze! przez miesiąc chyba nie było ani kropli deszczu. Trawa wyschła na słomkowo-żólty kolor .No i najważniejsze, teraz deszczu potrzebuje kukurydza. To kluczowy moment, bo formują się kolby i jeśli nie będzie wystarczająco wilgotno, nie będzie kukurydzy.  I czym bedziemy się żywić? Pani w sklepie mnie dziś uświadomiła. Mnie i Nuna, którego spotkałam w drodze na zakupy, gadaliśmy i przemokliśmy do suchej nitki.  A wracając do domu spotkałam Hilary, jechała na swoim ogromnym rowerze na prom. No to wypiłyśmy kawę. I tak, wystarczy wyjść z domu, sami znajomi wokół. Jak dawno temu w Sączu.

wtorek, 24 lipca 2012

wyspa po raz 158

Tacy mili ludzie zamieszkali na wyspie, niestety tylko przez wakacje. Organizują cotygodniowe spotkania, w ramach kingstońskiej grupy couchsurfingowej. Wybraliśmy się wczoraj, zabraliśmy ze sobą znajomego Irańczyka, na promie dołączyły się jeszcze 3 dziewczyny: z Francji (2) i z Izraela (1). Wszystko wygladało jak z jakiegoś filmu grozy: wielki stary dom na farmie, obok ogromna, opuszczona stodoła, za płotem cmentarz, po drugiej stonie drogi też cmentarz. Wiał mocny wiatr, na niebie co jakiś czas widoczne były błyskawice, burza krążyła wokół. Wiatraki szumiały wyjątkowo głośno a po zmroku zapaliły im się czerwone lampki. My nic sobie z tego nie robiliśmy, siedzieliśmy na  kocykach, zajadaliśmy się lodami o smaku czekolady i masła orzechowego. Była gitara i ukulele, nauczyliśmy się nowej piosenki. O takiej:




Podoba Wam się?

czwartek, 19 lipca 2012

słuchamy sobie

Słuchamy sobie, właściwie jak co wieczór ulubionej radiowej audycji w CBC2.

Dziś Laurie Brown zagrała taką piosenkę: 




To o tajemniczej śmierci artysty, który pierwszy wymyślił, żeby te dramatyczne kanadyjskie sosny malować. Tom Thompson się nazywał.

Na ogół wychodziło mu coś takiego:

Tom Thompson, The Jack Pine 1916-17


Albo takie:

Tom Thompson, The West Wind
Czy też takie:

Tom Thompson, The Drive, ok. 1900 
Jeździł latem do Algonquin Parku, szkicował, a zimą w Toronto malował. 8 lipca 1917 roku wybrał się canoe na kolejną wycieczkę. 8 dni pózniej, na jeziorze Canoe Lake znaleziono jego ciało. Za oficjalną przyczynę śmierci uznano przypadkowe utonięcie. Ale równie prawdopodobne są hipotezy, że zginął w czasie sprzeczki o pieniądze, albo z ręki zazdrosnego kochanka (Thompson zamierzał się żenić) albo, że zaatakował go miś.

Kiedyś obejrzeliśmy te trzy wersje śmierci Thompsona w  McMichael Gallery w Toronto, zrekonstruowane przez artystkę  z Winnipegu, która historię i mity Kanady przedstawia za pomocą laleczek, postaci z bajek i komiksów. O tak: http://www.photographyoffice.com/2011/05/canada-myth-and-history-30-epic-photographs-by-diana-thorneycroft/ Jeśli rozpoznajecie jakieś wydarzenie, to dajcie znać :)


sobota, 14 lipca 2012

telefon

Dzwonię do Babci. Babcia pyta: a gdzie Alinko jesteś, w domu?
- w Kanadzie Babciu, z Kanady dzwonię.
- To co wnusiu? w Kanadzie to znaczy, że nie w domu?
- No w Kingston jestem.
- Aaaa! Czyli u męża jesteś, tak?

:)




wtorek, 10 lipca 2012

Spotkania kingstońskich kobiet-imigrantek

Chadzam na takowe. Odbywają się z reguły raz w miesiącu. Założenie jest takie, że powinna powstać sieć kontaktów, ułatwiających rozwój zawodowy czy w ogóle znalezienie pracy. No ale jak to w praktyce wychodzi, to wiadomo. Tak sobie. Tematyka spotkań jest różnorodna, od uznawania kwalifikacji lekarzy, po pokaz ręcznie wykonanych ozdobnych kartek okolicznościowych. Najciekawszy jak do tej pory był wykład kardiochirurga, Argentyńczyka, który szczegółowo opowiadał jak dostał pracę w Kingston, miał operować a prawie nie znał języka :)


Dzis jednak było dość żenująco. Przyszła pani, nauczycielka angielskiego "jako drugiego języka" i postanowiła zapoznać uczestniczki spotkania z etykietą potlucku. Potluck z reguły wyglada  tak Nie bardzo wiem, co może być niejasnego w idei składkowej imprezy, ale widocznie organizatorka uznała, że kilka spraw należy omówić. Albo, że ludzie przyjechali do Kanady z buszu i nie wiedzą jak się zachować. Kiedy to w Kanadzie jest dzicz i brak kultury osobistej! Sama widziałam, jak ludzie w pidżamach chodzą do sklepu :)

Pani poruszyła następujące tematy: że trzeba grzeczne czekać na swoją kolej przy stole z jedzeniem. Że trzeba dać szansę innym na spróbowanie każdej potrawy. Że należy powstrzymać się z dokładką, do czasu aż wszyscy się posilą. Do tego zadała podchwytliwe pytania, czy w naszych krajach wypada: przyjść zbyt wcześnie na przyjęcie, ściągać buty w domu gospodarza, palić przy jedzeniu, mówić z pełną buzią, pić dużo alkoholu i się upijać. Po czym oświadczyła, że brak elementarych zasad kultury prowadzi do złego odbioru imigrantów przez społeczeństwo kanadyjskie. Sawułar wiwr pełną gębą :)

niedziela, 8 lipca 2012

świetliki i króliki

Jak w tytule. Jakaś plaga w tym roku. Wszędzie króliki, a wieczorem świecące robaki. Jeden nawet wpadł Marcinowi we włosy. Wciąż nieznośnie ciepło, +30 stopni i słońce. Uciekamy na pobliskie plaże, dobrze że troche ich tu jest w okolicy. Odwiedziliśmy Davidson Beach i Grass Creek Park. Davidson fajniejsza, mniej ludzi, mniej zielska w wodzie no i spokojnie można piwko wypić. Choć psów więcej. Weekend spędziliśmy w towarzystwie latynosów i to było dość intensywne. Pora odpocząć. Dobranoc.

wtorek, 3 lipca 2012

Góry

Wiem wiem. Ja też mam już dość zdjęć jezior, łódek i dramatycznych sosen. Dlatego w długi weekend wymyśliliśmy góry. Że za ciepło? Eeee tam! Ważne, że nie trzeba daleko jechać ani rezerwować kempingów z wyprzedzeniem, bo u nas, jak zwykle z planowaniem jest dość kiepsko.  


W piatek jeszcze wybralismy się na wyspę, do znajomych. Na promie spotkaliśmy Megan, urocze dziewczę hodujące amatorsko kurczaki. Zgadaliśmy się co do naszych weekendowych wędrówkowych planów. Megan podpowiedziała nam dokładniej co i jak, bo kiedyś sama przeszła dokładnie tę trasę, którą zamierzaliśmy pokonać w Adirnodackach. 


Następnie przeżyłam drobne załamanie nerwowe, gdy okazało się, że juz nie poznajemy nowych ludzi, tylko tych samych których spotkaliśmy jakiś czas temu, w zupełnie innych okolicznościach. Na wyspie spotkaliśmy dziewczynę którą kiedyś poznałam na warszatach szukania pracy i chłopaka z którym tańczyłam square dance a także innego chłopaka, który kiedyś remontował nasz dom i znajomą z  wielkopomnej wystawy I AM WATER o której to wystawie nic nie napisałam, a szkoda bo to był niezły temat na blogonotkę.  I oni wszyscy (no prawie) są zaangażowani w couchsurfing. Ufff. Trochę duszno :)  


W każdym razie, w sobote rano spakowaliśmy się i wiooo! do USA. Wymyśliliśmy, że co tam będziemy chodzć po niższych górkach, kiedy najwyższy szczyt ma jedynie 1629 m. n.p.m. i można go zdobyć podczas jednodniowej, 20 kilometrowej wycieczki, pokonując jedynie 1000 m. wysokości. 


Dotarcie w Adirondacki zajęło nam oczywiście więcej czasu, niż zaplanowane 3,5 godz. A bo korek na autostradzie (ciężarówka się spaliła) no i granica. Póżniej jeszcze jakiś lunch w przydrożnej restauracji, bardzo smaczne jedzenie, awokado z nadzieniem krabowym i do tego chowder. Zapoznaliśmy się z lokalną prasą, niezbyt aktualną bo sprzed tygodnia. Podano tak interesujące informacje, jak ta o wypadku podczas sensu hipnozy w Monteralu, w prywatej szkole, gdzie hipnotyzer pozostawił kilkanaście dziewczat w stanie transu, a także oświadczenie firmy adidas, która wycofała ze sprzedaży nowy projekt obuwia sportowego, z łańcuchem wokół kostki, gdyż zdaniem krytyków stylistyką zbytnio nawiązywał do czasów niewolnictwa. Nic nie wiedzieliśmy, że tymczasem na wschodnim wybrzeżu spustoszenie siał huragan.

Na szlak wyruszliśmy ok 18.00 Wcześniej jeszcze zaopatrzyliśmy się w wymagane prawem stanu Nowy Jork beczki anty-misiowe:




Niestety, pomimo notorycznie nagabujących nas parkowych strażników, czy aby na pewno posiadamy beczkę i wielu tabliczek informacyjnych ostrzegających przed misiami, jedyny niedźwiedź atakujący nasze pożywienie wyglądał tak:




A w nocy do namiotu przychodziły tylko króliki, wiewiórki i żaby. 


Rano wyruszliśmy na szlak. Droga na szczyt nie była zbyt ciekawa, choć na szczęście prowadziła przez las. Po ok. 3 godzinach niezłej wyrypy drzewa przestały rosnąc i mogliśmy zacząć podziwiać widoki:




Atak na szczyt przyspieszyły cholerne czarne muchy, które pojawiały się, gdy tylko zatrzymywaliśmy się na moment. Sama góra wygląda tak: 


Mt Marcy


 Ci w śpiworach to rodacy. W ogóle w tych górach byli sami współrezydenci z Kanady. Wszyscy bardzo sympatyczi i rozmowni. 


Droga na dół oczywiście nie było wcale łatwiejsza, choć szlak prowadził przez bardziej urozmaicone tereny:






Na zakończenie byliśmy tak zmordowani, że zatrzymaliśmy się w pierwszym przyzwoicie wyglądających hotelu w Lake Placid. Nawet nie mieliśmy siły szukać najtańszego noclegu :) 

Samo miasteczko to takie trochę Zakopane w którym jednak odbyła się olimpiada. W sobotę opanował je dziki tłum i festiwal BBQ, w niedzielę wieczorem było ciszej i przyjemniej. W poniedziałek nie mieliśmy już siły chodzić więc podjechaliśmy samochodem na inną górę, Whiteface: 

Whiteface Mt.

Lake Placid
A wieczorem wróciliśmy do Kingston, zaopatrując się 3 opakowania naszych ulubionych lodów ze stacji benzynowej  Stewart's (smaki: Adirondack Bear Paw, Maple Walnut, Cherry Vanilla). 

Tyle zachodu, bolące nogi, a chodziło tak naprawdę o te lody :) 

czwartek, 28 czerwca 2012

małpi golf. odsłona 2.

Trochę zdjęć, żeby nie było, że tylko te łódki i łódki. I jeziora.


Bardzo nieprawidłowa postawa golfistki.


walka z własnym cieniem

To było we wtorek. Niektóre mięśnie bolą nas do dziś.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Noc Kupały

W pierwszy letni weekend haromonogram zajęć towarzysko-rozywkowych zapowiadał się bardzo interesująco. Na początek dnia piknik na Cedrowej Wyspie, pierwszej z kilkunastu wysp należących do parku, dotarcie do której wymaga 7 minut wiosłowania z mariny znajdującej się w pobliżu szkoły wojskowej. Towarzystwo składało się z fanów piłki nożnej więc powrót przewidziano tak, aby zainteresowani mogli zdążyć na mecz Hiszpania-Francja. Choć zapowadano burze to pogoda udała nam się nadzwyczajnie, opalaliśmy się i pływalismy w jeziorze (pierwszy raz w tym roku!) Tu zdjęcie z wyspy z widokiem na wiatraki na wyspie Wolfie'a:


(zdjęcie by Sonia)

Naszych zdjęć w bikini i z hawajskimi girlandami kwiatów z przyczyn oczywistych nie zamieszczam :)

Oprócz pikinku, dwie przecznice od naszego mieszkania odbywał się  Skeleton Park Music Festival  a także   Drzwi Otwarte w Kingston

Na festiwalu zdążyłam wysłuchać połowę występu Bruce Peninsula:


Ale ominęli nas wariaci z What Cheer? Brigade:



Zdążyłam jeszcze zrobić sałatkę, której resztki do dziś walaja się po lodówce i pojechaliśmy na sobótkowe ognisko do Yarkera. Podobno zupełnym przypadkiem na ognisku świętojańskim byli sami Polacy. Udało nam się zachować 100% tradycji bo był i domowy bimber i gitara i śpiewy (a wszystko te czaaarneee oczyyyy gdyyyybyyym jaaaa jeeee miaaaaał!) i dyskusje jak zarobić kupę kasy (najlepiej wrzucając zdjęcia porno do sieci, problem w tym że modele i modelki byli już z lekka podstarzali). Jeden pan opowiadał, że od 20 lat pracuje w firmie kosmetycznej i że teraz to "robią w organikach bo inaczej nie idzie sprzedać, ale to bez sensu bo bez prezerwatyw wszystko się psuje". Ostatni raz taki ubaw mieliśmy chyba podczas polonijnej wycieczki do Montrealu na zawody Formuły 1.  

A w niedziele padało. Więc spokojnie mogłam popracować te parę godzin w sklepie Pera. Póżniej z Nunem obejrzeliśmy zaległe "Jak się to robi". Bardzo aktualny film :) Wszystko tam było:  Francuz Pierre, złamane nogi i zazdrosne kobiety, jedna nawet nosiła wdzięczne imię Alina, wściekła góralska rodzina i przyjazny milicjant.  Tak że polecam. I życzę Wam udanego lata!

czwartek, 21 czerwca 2012

kiedyś. gdzieś.

Upał. Żar leje się z nieba. Od jeziora wilgoć. Ciężko żyć. Dobrze, że znajomy Portugalczyk wypożyczył nam przenośny klimatyzator, chłodzimy się i odsączamy "humid" z powietrza.  Floryda. Trudno zająć się czymś pożytecznym, z niechęcią myślę o wychodzeniu na zewnątrz. Szczególnie teraz, gdy w mieszkaniu zrobiło się przyjemnie chłodno.  Trochę z powodu upału a trochę bez powodu przypomniały mi się rodzinne wakacje na Węgrzech anno domini 1987 czy coś. Zaopatrzyliśmy się w paszporty ważne jedynie na kraje socjalistyczne. Podróż białym polonezem o niezapomnianych numerach rejetracyjnych NSA 0448. Wydawała się wiecznością, a google maps mówi, że to jedynie jakieś 500 km z okładem.  Pola słoneczników. Pola kukurydzy. Nieudolne próby rozszyfrowania, o czym  ci dwaj śpiewają. No i  ten gość Prawdziwy road trip. Mały biały domek w którym mieszkaliśmy, okiennice, winorośl. Gospodarze, z którymi nijak nie szło się porozumieć bo język taki dziwny.  Płytka i ciepła woda w jeziorze, krwawiące stopy, przecięte na ostrych krawędziach muszli małż.  Tata nauczył mnie pływać. Jedliśmy najpyszniejsze na świecie arbuzy i melony, przeżywałam zachwyt nad ilością smaków jogurtów. Naleśniki z czekoladą. Nie pamiętam, jak długo tam byliśmy. Tydzień? Dwa? Czy miejscowość to Balatonboglar czy Balatonlele?  Póżniej tam wracaliśmy jeszcze kilkurotnie, więc pewnie wspomnienia sie skumulowały w jeden ciąg węgierskich wakacji. Hmmm. Chyba czas wybrać się w jakąś podróż... Najlepiej daleko. Najchętniej samochodem. 

środa, 20 czerwca 2012

wtorek, 5 czerwca 2012

tranzyt wenus

Jakiś czas temu wybraliśmy się do Yarkera, z powodu wystawy naszej sąsiadki, Heather.  Było zabawnie, bo zabraliśmy Nuna i Byrona. Były tam też różne kobiety, studentki albo panie w poważniejszym wieku i śmiesznie było patrzeć, jak chłopcy je czarowali. A że obydwaj są artystami podrywu, to zabawa była przednia. Przyszła też Carolyn,  dezjanerka z sąsiedniej wsi i opowiadała, przejeta, o zbliżającym się tranzycie Wenus oraz o tym, że widziała w telewizji wywiad z jakimś fizykiem od ciemnej materii*, że te kosmiczne cząsteczki przelatują przez nas tu i teraz i co to w ogóle ma znaczyć, że tak bez naszej zgody i wiedzy przelatują.

A wcześniej jeszcze bylismy nad French River i ogladaliśmy jak Wenus zachodzi nad horyzotem, o tak:



No i dziś ten słynny tranzyt Wensu można było oglądać własnymy oczyma, dzięki uprzejmości astronomów z wojskowego koledżu. Ustawili się na górce, przy forcie, przynieśli różne teleskopy, porozdawali okularki i można było owe przejście Wenus osobiście zaobserwować. Zasadniczo niby nic takiego, wielka czarna kropa na tle Słońca, ale tak naprawde to super no i kolejna okazja dopiero za jakieś 105 lat. Jak ktoś zaspał to może sobie pooglądać z Hawajów: http://www.exploratorium.edu/venus/

* Ten wywiad z fizykiem w telewizji to z okazji hucznego otwarcia  laboratorium pod ziemią w Sudbury.

niedziela, 3 czerwca 2012

niedziela

Obudziliśmy się o 11.00 :) i zaspaliśmy na "sjestę" w trójce. Dobrze, że nie zaspałam na jogę, bo zajęcia jak zwykle były rewelacyjne. Póżniej rowerkiem, przez kampus szkoły wojskowej aż do Fortu Henry. Pogoda była niesamowita, połowa nieba jasnoniebieska i słoneczna, a z północy nadciągała ciemnogranatowa deszczowa chmura, która jakos szczęśliwie nas ominęła. Za to widok piękny, szkoda że nie zabraliśmy aparatu. Później obiad po portugalsku, pataniscas bacalhau i arroz feijao, na deser lody i rabarbarowo-truskawkowy paj, greckie wino, trochę wierszy, przygrywał nam Miles Davis, czegóż chcieć więcej?

piątek, 1 czerwca 2012

tydzień

Odwiedziła nas znajoma, radośnie informując, że jej córka ma wszy i ona chyba też już je złapała. Oblałam egzamin. Pieniądze, które zostawiłam w skrzynce pocztowej mojej innej znajomej z przeznaczeniem na lekcje jogi zostały skradzione.  Zamówiłam książkę przez allibris, ale jakoś nie może dotrzeć. Odmiana francuskich czasowników zwrotnych w trybie rozkazującym przerosła moje możliwości uczenia  się. Wciąż nie mam pracy choć wysyłam codziennie minimum jedną aplikację. W drodze ze szkoły do domu zmokłam potwornie bo deszcz lał jak z cebra.  Pomimo tego, a może właśnie dzięki temu humor mi dopisuje. Myślę, że to po prostu witaminy, które biorę od jakiegoś czasu. Bardzo dobrze wpływają na samopoczucie :) Aha i Wszystkiego Najlepszego, z okazji Dnia Dziecka! Słodkości i Radości!

wtorek, 29 maja 2012

piosenka na dziś

człowieka to trudno zadowolić, w zimie za zimno, w lecie za gorąco... jacyś chętni na przejażdzkę do Yukonu? :)


poniedziałek, 28 maja 2012

król jest nagi

Margaret Sutherland, lokalna artystka postanowiła sporządzić portet urzędującego premiera Kanady, Stephena Harpera. Dzieło wystawiła lokalna biblioteka. Sportretowany premier wyglada  tak

Cena dzieła to 5 tysięcy dolarów. Kanadyjskich. ale zawsze. Już znalazł się kupiec, z Quebecu, oczywiście. Nie udało nam się obejrzeć obrazu, bo gdy udaliśmy się do biblioteki to zostaliśmy poinformowani, że w sali, gdzie wystawiono dzieło odbywa sie jakies spotkanie i jest ona niedostepna. Tak, akurat. Osobiście najbardziej podoba mi się ta kobieta serwująca ohydną kawę z Tim Horton's.

Obraz, choć satyryczny w wymowie jest jednocześnie pochlebstwem, bo kształty premiera są jak z photoshopa. W rzeczywistości posiada on spasiony brzuszek. Ale wiadomo, dba o kraj, nie ma czasu zadbać o siebie. Najlepsza była w tym wszystkim rekacja biura prasowego premiera, które stwierdziło, że obraz przyjeło bez zadowolenia, gdyż S. Harper  powszechnie znany jest ze swojej miłości do kotów, a na obrazie widnieje pies. Szczęśliwy to kraj, gdzie w takich warunkach toczy się dyskusja o polityce :)




wtorek, 22 maja 2012

rzeka

W epoce lodowcowej obszar dziesiejszego jeziora Huron pokrywało dużo większe jezioro Algonquin. Jego pozostałościami są dziś m.in Georgian Bay, French River i jezioro Nipissing. Kiedy lód stopniał, z jezora Huron wyszedł gigantyczny bóbr i zaczął wędrować  w kierunku północnym. W trakcie wędrówki budował tamy, które aktualnie są wodospadami i zatrzymywał wodę w dzisiejszych zatokach rzeki. Tak powstała French River, z niezliczoną ilością zatok, wysp, odnóg, kanionów i wodospadów. Mieszkańcy tych terenów, Indianie Ojibwa nazywają siebie Amikouas, czyli potomkowie bobra.  

W ogóle mieliśmy wątpliwości, czy płynąć. Ogłoszono zakaz palenia ognisk w północnym Ontario i perspektywa campingu bez pieczonych ziemniaków i kukurydzy nie wydawała nam się zachęcająca. Ale prognoza pogody była bardzo obiecująca, w nocy +15 stopni, nie to co koszmarne zeszłoroczne zimno w Killarney. Popłynęliśmy więc, tym bardziej, że rzeka jest ważna z uwagi na pionierską historię Kanady, w XVII i XVIII wieku kwitł tu handel bobrzymi skórkami. Łączy ona szlaki wodne, między Wschodnią a Zachodnią Kanadą. Po upadku przemysłu drzewnego turystykę na rzece rozpoczęli Amerykanie, do dzis gości przyjmuje  m.in ośrodek Klubu Dżentelmenów z Kentucky.  

Popłynęliśmy trasą zaproponowaną przez naszego ulubionego autora przewodników, Kevina Callana,  w dół rzeki Wschodnim Kanałem, aż do Georgian Bay i powrót Kanałem Głównym. 3 dni niezłego wiosłowania. Pierwszy nocleg, polecony przez bardzo miłego pana Kolasky, wypadł nam przy ogromnej bobrzej tamie. Bobra również udało nam się zobaczyć i usłyszeć jak wskoczył do wody, to był pewnie jakiś przodek tego Pra-Bobra. Nie dał się spryciarz sfotografować, ale tama (jej fragment) wyglądala tak:


Obozowisko nasze ograniczyło się do turystycznego kocherka:


Poza tym naprawde było ciepło:


Stresującym elementem wycieczki były otwarte wody Georgian Bay. Ale mieliśmy szczęście, właściwie nie wiało i kolejny obóz rozbiliśmy na Wyspie Sabinek:


Przy okazji chciałam z dumą zaprezentować nasz namiot. Przedstawione zdjęcie nie oddaje w pełni jak wspaniały on jest. Ta biała płachta na czubku była kiedyś klapką wentylacyjną, która niestety się  zagubiła. W zamian świetnie sprawdza się klapka zrobiona z worka na śmieci w kolorze białym, przywiązana sznurkiem konopnym do masztu:


Nie wspomnę o rurkach, które utrzymują namiot w pionie, gdyż  jest to system tak skomplikowany, składający się z różnej długości oryginalnych rurek i dodatkowych rurek zakupionych w Kanadyjskiej Oponie, że do prawidłowego ich rozmieszczenia konieczna jest cierpliwość fizyka eksperymentalnego! Chciałam również wyjaśnić, że to drzewo na zdjęciu powyżej to nie fotmontaż. 


Po tej krótkiej dygresji wróćmy na błękitne wody zatoki. 



Naprawdę mieliśmy szczęście, że nie wiało. Natomiast nawigacja okazała się być niejakim wyzwaniem, w pewnym momencie nie mogliśmy się połapać, w którą z odnóg rzeki powinniśmy wpłynąć, aby bezpiecznie wrócić do mariny. Widok z góry nie ułatwiał syuacji:


Pomógł kompas, mielismy oczywiście w pamięci, że wskazuje on północ z odchyleniem ok 11 stopni z uwagi na wpływ bieguna magnetycznego.   

Na ostatnim campingu zaatakowały nas komary. Atak trwał godzinę i został przez nas dzielnie odparty. Teraz już wiemy, jak się bronić przed tymi psiekrwiami. Wieczorkiem siedzieliśmy sobie na skale i obserwowaliśmy różne rodzej zmierzchu tj. zmierzch astronomiczny i zmierzch właściwy.

Tu poniżej zmierzch astronomiczny:



Przy zmierzchu właściwym trudno jest zrobić zdjęcie.

Wycieczkę zakończyliśmy przy historycznej tabliczce i wodospadach, nad którymi zginęło kilku misjonarzy co Indian chcieli nawracać. Nie mieli odpowiednich ubranek, biedacy. Sandały i habity nie chroniły ani przed zimenm, ani przed robactwem...





Jeśli wydaje się Wam, że juz gdzieś widzieliście bardzo podobne zdjęcia to pamiętajcie, to jest zupełnie inna rzeka!