poniedziałek, 25 kwietnia 2011

o wyższości świąt Wielkiej Nocy część II

Na początek nagotowaliśmy furę żarcia. Była tradycyjna sałatka, sos tatarski, żurek, babka, mazurek, jajka i śledzie (całkiem niezłe choć z no frills'a). Następnie zapakowaliśmy się razem z jedzeniem do toyotki i pojechaliśmy do Newboro, odebrać Damiana i Caroline, kŧórzy dotrali tam wiosłując aż z Kingston, dzielnie pokonując w wietrze i deszczu tę część trasy kanału Rideau.

Z Newboro zabraliśmy się do Maberly, na północ, za autostradę nr 7 aby zabawić się na prawdziwej wiejskiej potańcówce. Do tańca przygrywał sympatyczny zespół
Sheesham and Lotus, wodzirejem była Martha (to ci sami ludzie u których ćwiczyliśmy tańce w kuchni, w domu na wyspie), przyszło chyba z 70 osób, w tym jedna para nie wiadomo dlaczego przebrana za Szkotów. Część uczestników była mocno zaangażowana w square dancing co sprawiało, że choć na początku byliśmy atrakcją, to później trudno nam było znaleźć partnerów, bo wydało się, że nie znamy kroków i że słabi z nas tancerze. A właściwie tancerki bo chłopaki, muszę powiedzieć, radzili sobie rewelacyjnie i byli rozchwytywani przez starsze panie. Hihi.  A zasada jest taka, że każdy taniec tańczy się z inną osobą.Ubaw po pachy. I co ciekawe, zero alkoholu :) Następnym razem kupię sobie długą spódnicę, żeby przynajmniej wyglądać bardziej profesjonalnie.

Nasz plan co do noclegu (a właściwie plan Caroline) był taki, żeby znaleźć gdzieś kawałek trawnika, na kŧórym można rozbić namioty i przenocować. Nie bardzo opłacało nam się wracać do Kingston. Choć kraj ogromny i miejsca jest pod dostatkiem to jednak złośliwe tabliczki NO TRESPASSING nie ułatwiają sprawy. Jednakże ludzi dobrej woli jest więcej, więc pod dach swojej szklarni przyjęła nas Gerry, farmerka z Westport. Rozłożyła nam materace, dała kołdry i koce, życzyła słodkich snów i zaprosiła do uczestnictwa w ... ekumenicznej rezurekcji, o 5.30 rano.

Obudziłam się kwadrans przed tym jak Gerry przyszła po nas, ponieważ koguty dziarsko oznajmiały poczatek dnia. Marcin wstał też, Francuzi umęczeni wiosłowaniem i tańczeniem spali dalej. Ceremonia odbywała się na wzgórzu, skąd rozciągał się widok na Westport i okolice. Miasteczko leży nad 2 jeziorami, liczy 800 mieszkańców i jest tam 5 kościołów - wszytkie chrześcijańskie, co z dumą podkreślali miejscowi. Zabawne było to, że na miejscu pojawiliśmy się przed 6.00 a tam nikogo, pustka, tylko słońce wschodziło i ptaki śpiewały. Gerry doszła do wniosku, że już po wszystkim, ale po jakiś 15 minutach ludzie zaczęli się schodzić. Bo nabożeństwo zaczynało się o 6.30 :) Wysłuchaliśmy ewangelii, odśpiewaiśmy niemarwo kilka hymnów - jedna pani nadrabiała za całą grupę i zdecydowanie wybijała się ponad nasze zmarznięte głosiki. Ale gubiła po drodze melodię.

Wrócilismy na śniadanie na farmę. Gerry mieszka sama, do pomocy angażuje wolontariuszy - woofersów (Tu info o woofingu). Teraz było ich troje: chłopak z Gatineau (to obok Ottawy) i 2 dziewczyny: z Anglii i z Izraela. Rozmawialiśmy o Indiach, medytacji i podróżach. Gerry zapraszała, żeby odwiedzić ją ponownie, choćby na weekend, potrzebuje pomocy na farmie, a każda para rąk się przyda.

Ale my musieliśmy już jechać dalej. Plan przygotowany przez Caroline zakładał, że popływamy w parku Frontenac. Zatrzymaliśmy się tylko w przydrożnej restauracji na kawę i najlepsze na świecie lody (a przynajmniej najlepsze w południowym Ontario), znaleźliśmy czynną wypożyczalnię canoe i popłynęliśmy. Odpoczywaliśmy na takiej wielkiej skale. Gdy wyładowywałam torby z jedzeniem (żurek!), poślizgnęłam się na mokrej skale i wpadłam do wody. Po pas. Przy jakiś 15 stopniach. Najgorsze było to, że przy każdej próbie wypełznięcia na ląd zanurzałam się głębiej w lodowato zimną wodę. Myślałam, że po pierwsze lany poniedziałek jest w poniedziałek, a po drugie, że dotyczy on jedynie niezamężnych dziewczyn. No ale dzięki temu, że mam męża to on mnie uratował. Bardzo był dzielny. Pożyczył mi też suche ubranie, spodnie dostałam od Damiana (miał 2 pary, nasi znajomi byli naparwdę dobrze przygotowani do wyprawy), wypiliśmy winko w wiosennym słońcu i wróciliśmy do domu. Całkowita padaczka, spaliśmy chyba 12 godzin.

Ciekawe też, że po drodze do Maberly i w samym Westport spotkaliśmy więcej zwierząt niż podczas kampingów w Algonquinie. I nie, nie chodzi tu o ekologiczne kury Gerry, ani o jej koty, nie mówię też o jej zwariowanym psie, Tipi. To były sępy, sarny, lis który uciekał do lasu z jakąś zdobyczą w pysku no i bóbr w przydrożnej sadzawce, dawny symbol Kanady, z epoki sprzed czerwonego liścia klonu.

A dziś odbylismy krajoznawczą wycieczkę rowerową i odkryliśmy po drodze kino samochodowe, gocarty (super! nawet wyprzedziłam Marcina parę razy), klub strzelecki i budynek towarzystwa włosko-kanadyjskiego. Oraz kompletnie zaśmiecony lasek. Więc to nie jedynie polska specyfika...


nocleg w szklarni

świt nad Westport

wierni

płynie!

Tipi

Brak komentarzy: