czwartek, 28 kwietnia 2011

dzień jak co dzień

Wyznaczone na dziś ambitne zadania wyglądały tak: przynieść z biblioteki zamówioną książkę (Kevin Callan, Killarney Park and French River), kupić masło i  wiadro, posprzątać pokój. Wiało dziś wyjatkowo mocno i jakoś nie zaniepokoiło mnie to, że strona internetowa biblioteki nie działa. Dziarsko wyruszyłam na spacerek a tu - biblioteka zamknięta. Z powodu przerwy w dostawie prądu. He he. A jeszcze chwilę wcześniej myślałam, że może napiszę notkę o tym jak super są tu biblioteki. Nie dziś. No nic, masła też nie kupiłam, bo organiczno-ekologiczny sklep spożywczy, który jest po drodze  nie sprzedawał normalnego masła, jedynie jakieś wymyśle speciały z koziego mleka.Nomen omen obok jest kawiarnia, The Sleepless Goat, na ławeczce na zewnatrz siedziała taka jedna, co to jej nie lubię za bardzo. Na szczęście, zajęta rozmową nie zauważyła mnie. W sklepie obok, o wdzięcznej nazwie Vandervoot General Store wysprzedały się wszystkie wiaderka i tyle było z moich dzisiejszych sprawunków. To może chociaż posprzątam. Albo nie. Odniechciało mi się.

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

o wyższości świąt Wielkiej Nocy część II

Na początek nagotowaliśmy furę żarcia. Była tradycyjna sałatka, sos tatarski, żurek, babka, mazurek, jajka i śledzie (całkiem niezłe choć z no frills'a). Następnie zapakowaliśmy się razem z jedzeniem do toyotki i pojechaliśmy do Newboro, odebrać Damiana i Caroline, kŧórzy dotrali tam wiosłując aż z Kingston, dzielnie pokonując w wietrze i deszczu tę część trasy kanału Rideau.

Z Newboro zabraliśmy się do Maberly, na północ, za autostradę nr 7 aby zabawić się na prawdziwej wiejskiej potańcówce. Do tańca przygrywał sympatyczny zespół
Sheesham and Lotus, wodzirejem była Martha (to ci sami ludzie u których ćwiczyliśmy tańce w kuchni, w domu na wyspie), przyszło chyba z 70 osób, w tym jedna para nie wiadomo dlaczego przebrana za Szkotów. Część uczestników była mocno zaangażowana w square dancing co sprawiało, że choć na początku byliśmy atrakcją, to później trudno nam było znaleźć partnerów, bo wydało się, że nie znamy kroków i że słabi z nas tancerze. A właściwie tancerki bo chłopaki, muszę powiedzieć, radzili sobie rewelacyjnie i byli rozchwytywani przez starsze panie. Hihi.  A zasada jest taka, że każdy taniec tańczy się z inną osobą.Ubaw po pachy. I co ciekawe, zero alkoholu :) Następnym razem kupię sobie długą spódnicę, żeby przynajmniej wyglądać bardziej profesjonalnie.

Nasz plan co do noclegu (a właściwie plan Caroline) był taki, żeby znaleźć gdzieś kawałek trawnika, na kŧórym można rozbić namioty i przenocować. Nie bardzo opłacało nam się wracać do Kingston. Choć kraj ogromny i miejsca jest pod dostatkiem to jednak złośliwe tabliczki NO TRESPASSING nie ułatwiają sprawy. Jednakże ludzi dobrej woli jest więcej, więc pod dach swojej szklarni przyjęła nas Gerry, farmerka z Westport. Rozłożyła nam materace, dała kołdry i koce, życzyła słodkich snów i zaprosiła do uczestnictwa w ... ekumenicznej rezurekcji, o 5.30 rano.

Obudziłam się kwadrans przed tym jak Gerry przyszła po nas, ponieważ koguty dziarsko oznajmiały poczatek dnia. Marcin wstał też, Francuzi umęczeni wiosłowaniem i tańczeniem spali dalej. Ceremonia odbywała się na wzgórzu, skąd rozciągał się widok na Westport i okolice. Miasteczko leży nad 2 jeziorami, liczy 800 mieszkańców i jest tam 5 kościołów - wszytkie chrześcijańskie, co z dumą podkreślali miejscowi. Zabawne było to, że na miejscu pojawiliśmy się przed 6.00 a tam nikogo, pustka, tylko słońce wschodziło i ptaki śpiewały. Gerry doszła do wniosku, że już po wszystkim, ale po jakiś 15 minutach ludzie zaczęli się schodzić. Bo nabożeństwo zaczynało się o 6.30 :) Wysłuchaliśmy ewangelii, odśpiewaiśmy niemarwo kilka hymnów - jedna pani nadrabiała za całą grupę i zdecydowanie wybijała się ponad nasze zmarznięte głosiki. Ale gubiła po drodze melodię.

Wrócilismy na śniadanie na farmę. Gerry mieszka sama, do pomocy angażuje wolontariuszy - woofersów (Tu info o woofingu). Teraz było ich troje: chłopak z Gatineau (to obok Ottawy) i 2 dziewczyny: z Anglii i z Izraela. Rozmawialiśmy o Indiach, medytacji i podróżach. Gerry zapraszała, żeby odwiedzić ją ponownie, choćby na weekend, potrzebuje pomocy na farmie, a każda para rąk się przyda.

Ale my musieliśmy już jechać dalej. Plan przygotowany przez Caroline zakładał, że popływamy w parku Frontenac. Zatrzymaliśmy się tylko w przydrożnej restauracji na kawę i najlepsze na świecie lody (a przynajmniej najlepsze w południowym Ontario), znaleźliśmy czynną wypożyczalnię canoe i popłynęliśmy. Odpoczywaliśmy na takiej wielkiej skale. Gdy wyładowywałam torby z jedzeniem (żurek!), poślizgnęłam się na mokrej skale i wpadłam do wody. Po pas. Przy jakiś 15 stopniach. Najgorsze było to, że przy każdej próbie wypełznięcia na ląd zanurzałam się głębiej w lodowato zimną wodę. Myślałam, że po pierwsze lany poniedziałek jest w poniedziałek, a po drugie, że dotyczy on jedynie niezamężnych dziewczyn. No ale dzięki temu, że mam męża to on mnie uratował. Bardzo był dzielny. Pożyczył mi też suche ubranie, spodnie dostałam od Damiana (miał 2 pary, nasi znajomi byli naparwdę dobrze przygotowani do wyprawy), wypiliśmy winko w wiosennym słońcu i wróciliśmy do domu. Całkowita padaczka, spaliśmy chyba 12 godzin.

Ciekawe też, że po drodze do Maberly i w samym Westport spotkaliśmy więcej zwierząt niż podczas kampingów w Algonquinie. I nie, nie chodzi tu o ekologiczne kury Gerry, ani o jej koty, nie mówię też o jej zwariowanym psie, Tipi. To były sępy, sarny, lis który uciekał do lasu z jakąś zdobyczą w pysku no i bóbr w przydrożnej sadzawce, dawny symbol Kanady, z epoki sprzed czerwonego liścia klonu.

A dziś odbylismy krajoznawczą wycieczkę rowerową i odkryliśmy po drodze kino samochodowe, gocarty (super! nawet wyprzedziłam Marcina parę razy), klub strzelecki i budynek towarzystwa włosko-kanadyjskiego. Oraz kompletnie zaśmiecony lasek. Więc to nie jedynie polska specyfika...


nocleg w szklarni

świt nad Westport

wierni

płynie!

Tipi

piątek, 22 kwietnia 2011

Charleston Lake czyli o wyższości świąt Wielkiej Nocy

Wielkanoc jest super. Jak już się uwolniłam od konieczności codziennego chodzenia w Wielkanoc do kościoła i sprzątania, to okazało się że wolę te święta od Bożego Narodzenia. Po pierwsze nie ma takiej presji. To nie Wigilia. Żadnych prezentów. Zamiast kolacji - śniadanie. Można je zacząć późno i przeciągać w nieskończoność. Można zaprosić przyjaciół. Można się wybrać na piknik. Można się ucieszyć wiosną i słońcem. Na przykład w tym miejscu.

Wróciliśmy i teraz gotujemy, choć nie potrafimy odpowiedzieć na fundamentalne pytanie, kto to wszytko zje?

Wesołych Świąt!





Zdjęcia by mąż.

czwartek, 21 kwietnia 2011

joga

Nie jestem pilnym uczniem. Nigdy nie doszłam do tego, żeby samodzielnie ćwiczyć w domu. Wciąż  wydaje mi sie, że zbyt mało umiem no i z systematycznością też nie jest u mnie dobrze. Ale lubię jogę bardzo.

Zaczełam ćwiczyć w Warszawie, w Joga! Centrum. Bo było blisko pracy, a praca powodowała stres. W szkole Adama Bielewicza z reguły było zbyt tłoczno, żeby móc poczuć sie swobodnie, ta walka o miejsce, niepewność, czy zdążę rozłożyć matę blisko drabinek, walka o wieszaki w szatni, całkowity zakaz spóźniania się, ale lubiłam prowadzących zajęcia. Byli rzetelni i zaangażowani. Uczyli według metody B.K.S Iyengara i to pozwoliło mi na, przynajmniej poczatkowe zrozumienie, o co w tym chodzi. Nie nie o to, żeby doknąć rękami ziemi, stojąc. Albo żeby złapać się za stopę, leżąc. W tym nie ma nic wyjatkowego.

Kolejnym studiem jogi było Breahtyogastudio w Toronto .Dlatego, że najbliżej domu. Niewielkie studio, z pozytywną atmosferą, nie za dużo ćwiczących, zaskoczył mnie luz i przyjazne nastawienie prowadzących zajęcia. Głównie ćwiczyłam tam ashtanga jogę. Co nie jest złe, ale trochę nudne na dłuższą metę, bo to takie bezrefleksyjne machanie rękami. Poza tym pracowalam wtedy sporo i byłam wiecznie zmęczona więc na jogę wiecznie nie miałam czasu.

A teraz mam mnóstwo czasu! I nowe miasto więc i nowe studio jogi: Samatva Pierwszy raz takie, które ma salę do "hot yoga". I naprawdę jest hot! Po pierwszych zajęciach spłynęłam potem, teraz już troche lepiej. Ale też na początek trafiłam na prowadzącą, która krzyczała: Trzeba znać granicę między TAK i NIE! Powiedz życiu TAK! I poprowadziła zajęcia w konwencji aerobiku. Więc w duchu, koszmarnie się pocąc i robiąc mostek za mostkiem krzyczałam: a ja tobie mówię NIE!  Ale później było już tylko lepiej, przynajmniej wiem kogo unikać :) No i żałuję że nie odkrylam hot yogi wcześniej, zimą. To musi być bardzo przyjemne, rozgrzać zziębniete i skurczone ciałko w 105 stopniach. Farenheita, oczywiście.

Teraz mam nadzieję wrócić do jogi Iyengara. Zajęcia są tylko raz na miesiąc, nauczycielka przyjeżdża aż z Ottawy. W zeszłym miesiącu nie udało mi się, byłam zbyt zmęczona po tańcach na wyspie. Może w maju będę mieć więcej motywacji :)

wtorek, 19 kwietnia 2011

obiad

Dostałam kiedyś  garnek do gotowania na parze. W spadku, z powodu przeprowadzki znajomych. Nie na tamten świat, ale do Polski. Zimą garnek sobie leżał i się kurzył, ale wiosną to zupełnie co innego.

Dziś był prawdziwy wiosenny obiad, okraszony prawdziwą wiosenną burzą. Czyli krótką kłótnią. Oprócz kłótni na obiad były brokuły i szparagi, ugotowane na parze w super-parowym garnku, podane z dwoma sosami: koperkowo-tahiniowym i serowym.

Uważam że koperek jest ważny wiosną. Na przykład do młodych ziemniaków (z tym, że młode  ziemniaki już nigdzie nie rosną). I kefir. 

Dziś kefiru nie było, było białe portugalskie wino. A właściwe zielone. W wiosennym stylu. Koperek za to był w  wydaniu bliskowschodnim, z mocnym posmakiem sezamu.

Przepis na sos koperkowo-tahiniowy pochodzi z książki kucharskiej Veganomicon (aut. Isa Chandra Moskowitz i Terry Hope Romero).

Na sporą porcję sosu potrzeba:
1/2 kubka (amerykańskiego kubka) pasty tahini
1/2 kubka wody
ząbek czosnku
sok z 1 cytryny
1 łyżka octu balsamicznego
1/2 łyżeczki papryki
sól
1 kubek posiekanego koperku.

Zmiksować wszytko prócz koperku, na koniec wmieszać koperek.Świetne do brokułów.

Przepis na sos serowy podam jak Ania się zgodzi. Bo to jej przebój. Sos serowy pasował do szparagów.

Że nie do końca to dietetyczne? Ale za to jakie pyszne.

A na koniec chciałam powiedzieć: na pohybel tym, którzy twierdzą że przytyłam!

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Toronto

Weekend spędziliśmy w Toronto. Dla mnie była to pierwsza wizyta w nowym wcieleniu - jako żona. W dodatku na wakacjach. Mogłabym mieć takie nagranie - włączam "play" i leci: nie, nie mam jeszcze pracy, na razie jestem turystycznie, no tak, ha ha przy mężu, tak powoli rozglądam się za tym, co dalej, ale wiesz, z moim wykształceniem to raczej ciężko.
Naprawdę nie wiem "co dalej". Zauważyłam, że przyznanie się do tego wywołuje niejaką konsternację u rozmówcy (interlokutora). Ja z kolei czuję się za każdym razem wywołana do tablicy: czy przypadkiem nie zanadto się obijam? Może już dość tego odpoczywania? Może warto zrobić coś pożytecznego, poważnego lub po prostu pójśc do pracy, jak uczciwy człowiek.
A tak naprawdę weekend upłnął na spotkaniach i imprezach. Błażej pokazał nam swoje nowe studio i o jaaaaa! tyyyyyle przestrzeni! I można wyjść na dach! I widać wieże i tory i pociągi. Paul usmażył pyszne omlety na śniadanie.I byliśmy u Mai i Kuby, na prawdziwym niedzielnym, rodzinnym obiedzie. W poniedziałek odwiedziliśmy moją byłą pracę - nie spodziewałam się tak miłego przyjęcia.
No i samo miasto - fajne, lubię. Nawet gdy sypie śnieg. Bo wiadomo, że kwiecień to plecień.  Ale zmęczyła mnie (nas) ta gonitwa i na święta zostaniemy w Kingston.

czwartek, 14 kwietnia 2011

niedobrze

Coś ze mną niedobrze. Pod koniec marca kupowałam bilet lotniczy, przypadkiem wybrałam złą datę powrotu. O miesiąc za późno. Zorientowałam się po dwóch dniach. Niestety, transakcji nie można było cofnąć, ani wymienić biletu, zmienić daty, cokolwiek, za dopłatą. Nie. Koniec. No trudno, jakoś przeboleję, gapa ze mnie.  I tak napiszę że bilet kupiłam przez stronę www.expedia.ca - i nie wrzucam linku bo to nie jest reklama.
Ale dwa dni temu robiłam zakupy w polskim sklepie internetowym, zakup miał być prezentem, skupiłam sie więc, gdzie jakie adresy wpisać - że adres dostawy to adres jubilatki a adres na fakturze to mój adres... i co? Pstro. Prezent oczywiście zostanie wysłany pod mój własny adres, pod którym, tak się składa, że aktualnie nie mieszkam. Zastanawiam się, czy są to symptomy jakiejś choroby....

środa, 13 kwietnia 2011

wiedźma

Przedwczoraj byłam w księgarni. Jest tu taka, nienależąca do żadnej z księgarniowych sieci, mają mnóstwo ciekawych książek, dużo o Kingston i okolicach, przewodniki, mapy, albumy. Ale obiecałam sobie że już nic nie kupie. I tak mam problem jak rozpakować to wszytko, co nakupiłam przez ostanie 3 lata. Zero nowych książek. Jedynie biblioteka. No ale wracając do księgarni. Było wczesne popołudnie, oprócz mnie żadnych klientów. Jedynie sprzedawczyni, młoda dziewczyna, wykładała nowe książki na półki. Wtem (!) drzwi się otworzyły, do księgarni weszła otyła, starsza  pani, w dużych okularach i białym płaszczu, podpierająca się laską. Ucieszyła się na widok sprzedawczyni, zaczęła ją wypytywać o różne rzeczy: czy na długo przyjechała (nie, na krótko), co porabia (pomaga rodzicom w księgarni) itd. Sprzedawczyni rozmawiała z nią uprzejmie, ale stanowczo, nie chcąc przedłużać konwersacji. Powiedziała do kobiety że ta może usiąść i poczekać, aż przyjdą rodzice. Ja wciąż krążyłam między półkami, aż usłyszałam: jaką masz ładną torebkę! (moja torebka nie była ładna, to właściwie chlebak). A najlepsze w tej torebce jest to, ciągnęła, że można ją przewiesić przez ramię, na skos. Ja ze swoją nie mogę tak zrobić, dodała płaczliwie. Spojrzałam na nią, siedziała na fotelu pod oknem, przyciskała do siebie skórzaną, podłużną torebkę z krótkimi uchwytami. Natychmiast stamtąd uciekłam.  Ulica wydawała się normalna i bezpieczna, świeciło słońce.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

co słychać u małych dzielnych dziewczynek

Kilka tygodni temu dostałam w prezencie trzy filmy, trzy baśnie. Prezent był urodzinowy, skończyłam 33 lata więc bajki były jak najbardziej na miejscu.

Po pierwsze Whale Rider (czy film miał polską premierę? aha, chyba mial, na przelomie wiekow, kolega uswiadomil mnie, jak mocno jestem opozniona. no to co! ). A film jest o tym, ze ciężko dziewczynkom w świecie tradycyjnych wartości, gdy role są z góry przypisane. Ale też, że nie wolno się poddawać. Wszystko pokazane w pięknej maoryskiej rzeczywistości. Dużo magii, dużo symboli. No i wieloryby. Mmmmm!


Po drugie,  Mój przyjaciel Totoro. Jak to u Miyazakiego, nie bardzo wiadomo o co chodzi, a gdy tylko zaczynam szukać inetrpetacji to wychodzą rzeczy niepokojące, ale tak piękne i szalone (kotobus!) że zawsze warto. I tu również, małe dzielne dziewczynki odkrywają świat i magię.   







 Trzecim filmem był The Secret of the Roan Inish, też o małej dzielnej dziewczynce. Tym razem magia pochodziła z Irlandii a ze światem ludzi komunikowała się poprzez foki. Film był w dwupaku z Whale Rider i tylko dwupak uzasadniał jego istnienie. Nie polecam. Zbyt przypominał spektakl z  Teatru Młodego Widza





Najfajniejsze, że prezenty dostałam od kolegi, 40-letniego fizyka. Skąd wiedział, że uwielbiam bajki?

niedziela, 10 kwietnia 2011

pierwsze w tym roku ognisko na działkach

sobota była ciepła i słoneczna.

scena 1: walmart. kupujemy telefon. i wieszaki.

scena 2: metro. zakupy w panice bo zapomnieliśmy że wieczorem potluck i potrójne urodziny.

scena 3: Yarker, wernisaż i otwarcie sezonu u Ani i Andrzeja.

scena 4: siedzimy w domu z Caroline i Damianem. Pijemy piwo. Caroline wypatrzyła przez okno swoją koleżankę i napadła na nią na klatce schodowej. Okazało się, że koleżanka jest naszą sąsiadką. Oprócz Caroline nikt nie przejawiał większego entuzjazmu :)

scena 5: prom i wyspa. Po raz drugi w tym tygodniu. Zachód słońca, inwazja Francuzów, ognisko w ogrodzie, dzieci, psy i koty. Wyspiarze. Znów kwadratowe tańce w kuchni. Dużo rozmów, dużo jedzenia. Tort, życzenia, lody. Porozumienie bez barier. Czasami się to zdarza.

Na dobranoc usłyszeliśmy taki oto wiersz o tym jak zimno jest na Yukonie.

do domu wrocilismy promem o 1.20

a tu pare zdjec:

prom wraz z inwazja Francuzow

wyspa


Kingston

piątek, 8 kwietnia 2011

pierogi

Lepiliśmy wczoraj pierogi. Grupowo. Z kanadyjskiego przepisu, z nadzieniem z sera cheddar. Wyszło tyle, że na koniec nie mogliśmy już na nie patrzeć. Dłuuuugo nie zabiorę do do samodzielnego lepienia. Imprezę pierogową zorganizowała grupa polskich studentów.

A w drodze na uniwersytet widziałam jak ludzie ćwiczyli chodzenie po linie rozwieszonej między dwoma drzewami. Była też próba uniwersyteckiej orkiestry, złozonej głównie z kobziarzy w tradycyjnych kiltach. Hmmm całkiem fajny widok, nagich męskich łydek :)

A tu link do artykułu na temat tajemniczych zgonów studentów tej zacnej uczelni:

http://www.theglobeandmail.com/news/national/student-deaths-leave-queens-struggling-for-answers/article1975953/

czwartek, 7 kwietnia 2011

Williamsburg, czerwona soczewica i inne zbiegi okoliczności

Byliśmy wczoraj na kolacji u znajomych Francuzów. Francuzi mieszkają na wyspie, wyspa jest niewielka i mieszkańcy są dość zżyci ze sobą. Gospodarze zaprosili również swojego sąsiada, którym jest miejscowy znany muzyk (dobry!). On z kolei przyprowadził swojego szwagra i jego córeczkę, którzy przyjechali z wizytą z Nowego Jorku. Okazało się, że szwagier mieszka na Willimasburgu, przez który wędrowaliśmy w zeszły weekend i który, z kolei przypominał nam krakowski Kazimierz. Albo fragmenty Bloor St. w Toronto :).

Następnie znany miejscowy muzyk rozgadał się o filmie Biutiful, który zrobił na nim duże wrażenie. Tak się złożyło, że film obejrzelismy dzień wcześniej i wyjątkowo mnie zirytował. Tak bardzo, że chciałam wyjśc z kina, ale nie mogłam bo siedzieliśmy na końcu rzędu, kino jest malutkie i musiałabym wszystkich przeprosić aby móc wyjść a nie chciałam robić zamieszania.

Na kolację Caroline przygotowała przepyszny fenkuł - pierwszy raz naprawdę smakowało mi to warzywo. Daniem głównym był ryż z czerwoną soczewicą. Bardzo smaczne ale my właśnie ryż z czerwoną soczewicą jedliśmy przez ostatnie dwa dni :) Okazało się również, że miejscowy muzyk ma alergię na szpinak, a w drodze na wyspę zastanawialiśmy się jak to jest, że w Kanadzie każdy właściwe ma jakąś alergię pokarmową. I doszlismy do wniosku, że to taki nieudolny sposób wytłumaczenia gospodarzom, jak ktoś czegoś nie lubi. I wtedy właśnie Caroline zaczęła się tłumaczyć że zrobiła danie wegetarniańskie, bo właśnie wszyscy na coś są uczuleni, pamiętała że Marcin nie je mięsa, a jej chłopak, Damian z kolei nie je serów no i stąd ta soczewica.

Poźniej udaliśmy się do sąsiadki na naukę tańców tradycyjnych. Lekcja odbywała się w małej kuchni, podobno to bardzo w stylu nowofunladzkim. Wszystkiemu przyglądała się 4-miesięczna córeczka instruktorki. Ojciec dziecka, facet o dziwnym ziemistym wyglądzie grał na banjo. Było nas ok 20 osób. W tańcu udział biorą "lejdis" i "gents". Jednym z gentlemanów była dośc silna i wysoka dziewczyna, którą Marcin zapamietał, jak podczas innej lekcji rzuciła jego kolegą o ziemię. Przypadkiem, oczywiście. Ale tańczyła najlepiej z całej grupy. Nie wiem czy jestem fanką tańców po kwadracie, myślę raczej żeby zapisać się na tango. Tematem przewodnim konwersacji byli nowi mieszkańcy wyspy, para, która wprowadziła się na wyspę tego dnia i tym samym stali się lokalną sensacją :)

Do domu wróciliśmy promem który odpływał z wyspy o północy.