piątek, 13 maja 2011

Cataraqui Canoe Club

To było we wtorek. Sprzątałam, bo mieli przyjść właściciele mieszkania. Ale nie przyszli, a o tym dlaczego nie przyszli będzie kolejna notka. No więc zupełnie niepotrzebnie wymyłam kibel i podłogi. A później poszliśmy na lekcje pływania na canoe. Wiało jak cholera. Miałam nadzieje, że Ed który prowadzi kurs nie pozwoli nam pływać w takich warunkach. Ale gdzie tam. W końcu Ed jest emerytowanym  nauczycielem fizyki, uczył w collegu wojskowym (plaga fizyków!). I w dodatku jest Polakiem. Z tym że narodowość nie ma tu raczej nic do rzeczy, chodzi o krzepę.  Myslałam, że wykopyrtniemy z łódki wprost do rzeki*. Właściwie to miałam plan taki, że nauczę się sterować canoe, ale wiatr mnie przeraził i sterował Marcin a ja dostarczałam pałeru poprzez wykonywanie tzw "power stroke".

Za to we czwartek sytuacja zmieniła się diametralnie bo a) Marcin był w kopalni, 600 km na północ i 2 km pod ziemią, b) nie wiało. I musiałam iść sama. A sama to się boję. I byłam trochę zła, że sama. Poszłam jednak bo Ed to jest gość, nie mogłam nie iść. Spotkałam koleżankę o wdzięcznym imieniu Heavenly, której chłopak również nie dotarł na zajęcia i tak stworzyłyśmy parę. Muszę przyznać, że Ed nie miał do mnie cierpliwości, Heavenly jakoś lepiej radziła sobie ze sterowaniem :) Ale będę ćwiczyć dalej, tym razem już w Killarney. Nie poddam się!


W łodziowni. Ed w czerwonym kapelutku.

Rzeka Cataraqui w stronę jeziora. W oddali zwodzony most

W górę rzeki



* Bezpieczeństwo: tak, mieliśmy na sobie kapoki. oraz zestaw ratunkowy z gwizdkiem i linką.

Brak komentarzy: