wtorek, 31 maja 2011

To the Crack and Back

Tym razem postanowiliśmy połączyć pływanie na canoe z chodzeniem po górach. No ok, góry to zdecydowanie za dużo powiedziane. Pagórki, za to bardzo skaliste. Obok Sudbury jest taki park, Killarney, który wygląda jak jura krakowsko-częstochowska, zalana wodą. I bez zamków. Trasę wybraliśmy z pomocą naszego ulubionego autora przewodników, Kevina Callana, zarezerwowaliśmy canoe i kempingi i już.

Poniedziałek 23 maja:

Wyruszyliśmy z Manitoulinu. W strugach deszczu. Sine niebo. Nie zapowiadało się to zbyt optymistycznie. No ale postanowilismy się nie spieszyć. Zaplanowana trasa wymagała maksymalnie 4 godziny wiosłowania dziennie, więc nie było pośpiechu. Przy odbieraniu pozowlenia na kemping okazało się, że praktycznie będziemy w parku sami. Od razu pomyślałam o wygłodniałych misiach, które przyjdą po nasze jedzenie. Zaczęliśmy płynąć o 1 po południu, początkowo było szaro i mgliście, później się rozpogodziło. Wieczorem znów trochę padało, ale my już byliśmy wtedy na O.S.A Lake (Ontario's Society of Artists) i zdążyliśmy rozbić namiot i nawet ugotować jedzenie i herbatę.

Tu powinnam opowiedzieć o: skażeniu jezior w parku, historii jego utworzenia i geologii. To wszystko się ze sobą wiąże. Bo tak, te śmieszne małe górki kiedyś były taaaakie duże jak Góry Skaliste. Ale starły się czy stopiły (coś jak nasze Góry Świętokrzyskie) i teraz są malutkie. Za to z ciekawą budową geologiczną, na która składają się kwarcyty, granity i gnejs. Budowa ciekawa, ale jak padały kwaśnie deszcze, wyprodukowane w pobliskim Sudbury, to woda nie wsiąkała w skałę, tylko spływała do jezior. Które teraz są "krystalicznie" czyste, o ciekawych kolorach, no ale nie ma w nich życia. A park powstał, bo malarze z "Grupy Siedmiu" upodobali sobie to miejsce. I wywalczyli, że nie wycięto drzew i  zapoczątkowano ochronę, najpierw jednego jeziora (właśnie O.S.A), później reszty terenu.  Teraz prowadzone są prace nad przywróceniem jeziorom życia, ale ze względu na poziom zakwaszenia, nie wiadomo jaki będzie efekt.

Rrrromantyczny zachód nad O.S.A. Lake

Wtorek, 24 maja:

To był najbardziej wymagający dzień. Mieliśmy najdłuższą trasę do przepłynięcia, na Killarney Lake wiał przeciwny nam wiatr, 1,5 km portaż też nie był lekki. A Callan pisał że to będzie "easy carry"! Portaż prowadził przez bagna, które Marcin musiał przejść z łódką na głowie, gryzły cholerne czarne muchy (szczęśliwie zabraliśmy ubranka siatkowe, anty-musze), ja się zgubiłam na chwilę, wpadłam w panikę, no ale daliśmy radę. Później już było łatwo, znaleźliśmy śliczny kemping nad Norway Lake. Tylko wiało, ze wszystkich stron. Tak mocno, że musieliśmy biegać dookoła ogniska, bo wiatr wciąż zmieniał kierunek.Głupia, umyłam się trochę wieczorem a potem wydawało mi się, że zamarzam. No ale jak Marcin mnie nakarmił, to przestało mi się tak wydawać. W ogóle wydamy książę, z naszym opisem tras na canoe, Marcina przepisami na eleganckie jedzenie z ogniska i tekstami piosenek do odstraszania misiów.

Dramatyczne sosny na Killarney Lake

Środa 25 maja:

Świeciło słońce. Rano, obok naszego obozowiska przepłynęło dwóch gości na canoe, którzy przepraszali za te hałasy w nocy (jakie hałasy?) no ale darli się, bo wydawało im się, że miś się zbliża. Wszyscy turyści w parku są ogarnięci paranoją misiową. Wstaliśmy trochę za późno, a na ten dzień mieliśmy zaplanowany ambitny spacerek po górach (co z tego, że niskich). Do szczytu, który nazywa się Crack. A nazywa się tak, bo jest pęknięty. I znów Callan trochę zawiódł, opisywał że z tej góry jest taki super widok na cały park... mnie najbardziej podobał się widok ze środka trasy, znad Little Lake Superior. Po drodze widziliśmy jedną kupę i wydaje nam się że była to kupa misia. Miała kłaczki i była dość spora. Zeszliśmy w dół, przenieślismy łódź i znów mieliśmy szczęście, rozbijając się nad Kakakise Lake, zdążyliśmy zanim spadł deszcz.

Wdok na Killarney Lake z Crack'a

Widok na Georgian Bay i Manitoulin. 
Czwartek 26 maja:

Lało całą noc. Było tak zimno, że Marcin musiał opatulić mnie kocem ratunkowym z folii, inaczej nie mogłam spać. Mieliśmy w planie jeszcze pieszą wycieczkę i jeszcze jeden kemping nad George Lake, ale wymiękłam :) Płynęliśmy w marznącej mżawce, raz trzeba było ściągnąć buty i przepchnąć canoe przez bobrzą tamę, pokonaliśmy 2-kilometrowy portaż i szczęśliwie dotarliśmy do samochodu. Podjechaliśmy do pobliskiego miasteczka, po beznynę i kawę. I przy okazji odkryliśmy najpiękniejszą latarnię nad Georgan Bay. Marcin zadzwonił do Błażeja, który zgodził się nas przenocować. W  Toronto bylismy przed 23.00. Następnego dnia Marcin leciał do Polski, ja zatrzymałam się jescze u Natalii. No ale historie z Toronto już mniej nadają się na bloga :)

Latarnia w Killarney

Takie duże jezioro. Huron.

poniedziałek, 30 maja 2011

Manitoulin

Pierwszy raz byłam tam z moją mamą, w 2008 roku. Tym razem wybraliśmy się z Marcinem. Miał dołączyć kolega, ale zrezygnował. We dwoje więc zwiedzaliśmy wyspę na której mieszka Wielki Manitou. Odwiedziliśmy świetne centrum indiańskie w M’Chigeengu, poświęcone kulturze Odżibwejów (proszę tu link po polsku, na specjalne życzenie: http://pl.wikipedia.org/wiki/Od%C5%BCibwejowie ), zobaczylśimy bardzo stromy kawałek skarpy Niagary, spaliśmy na jeziorem Manitou i podglądaliśmy kolibry. Fajnie było.

Manitoulin to największa wyspa słodkowodna na świecie, na której są jeziora, a na tych jeziorach wyspy, np Treasure Island na jeziorze Mindemoya, która to wyspa jest największą wyspą na jeziorze które leży na wyspie która jest największą wyspą na jeziorze :) (Huron, tym razem).

Mieliśmy nadzieję, że zobaczymy największe na świecie: łapacz snów, fajkę pokoju i tipi ale rezewat indiański, który oferował te wyjątkowe atrakcje jeszcze nie rozpoczął działaności turystycznej. Według Indian, Victoria's Day (w tym roku 23 maja) to wciąż zima i pomna późniejszych doświadczeń uważam, że mają rację. Ale o tym w kolejnym odcinku.

Zwiedzaliśmy latarnie i jedliśmy dobre jedzenie w czymś, co wyglądało jak okrąglak, spotkalismy sympatyczną dziewczynę imieniem Elena, która podróżowała po Australii i Nowej Zelandii ale stwierdziła, że na Manitoulinie jest ładniej. Wróciła i prowadzi sklep ze zdrową żywnością i alkoholem :)  Poznaliśmy historię Fordów i Dodge'ów którzy mieli tam swoje posiadości, zachwyciliśmy się tęczą nad Little Current i wrócilismy na stały ląd. W deszczu, aby rozpocząc przedostatni etap wycieczki...


Okrąglak

kemping :)

wodospad w Kagawongu
Skarpa Niagary. W oddali zatoka Georgian Bay na jeziorze Huron.

niedziela, 29 maja 2011

Piękne miasto Sudbury

Tak piękne jak nasz Górny Śląsk. Leży na granicy "bliskiej północy", takiej do której można dotrzeć samochodem czy pociagiem. Miasto powstało podczas budowy kolei, nastepnie jego rozwój spowodowny był powstaniem kopalń i masową wycinką drzew.

Geologicznie uznaje się, że miasto i okolice leżą na obszarze rozległego, bardzo starego krateru, który powstał po uderzeniu meteorytu. Stąd duże złoża niklu i miedzi oraz innych metali. Miasto jest ciekawym (choć wciąż paskudnym) przykładem wpływu człowieka na środowisko. Początkowo wydobywanie rud  i pozyskiwanie surowców nie podlegało żadnym ograniczeniom. Podobno wygladało to tak, że wycinano drzewa na powierzchni wielkości boiska do futbolu, nastepnie układano warstawami ścięte drewno i wydobytą rudę i podpalano. Taka kanadyjska forma hutnictwa. Z toksycznego dymu powstały kwaśne deszcze, które zabiły te fragmenty lasu, których nie udało sie wyciąć. Masową wycinkę prowadzono między innymi na potrzeby odbudwania Chicago, po pożarze w 1871 r.

Krajobraz był tak księżycowy, że w latach 70 XX w.  NASA dwukrotnie wysyłała tu swoich ekspertów w ramach programu kosmicznego.

Przełomem okazało się wybudowanie w 1972 r.  380-metrowego komina który wyrzuca większość trujących substancji w promieniu 240 km. Tym samym uratowano trochę samo miasto, ale  zniszczono życie w jeziorach znajdujących się w okolicy.

W latach 90 wprowadzono technologię, dzięki której 90 % siarki z trujących wyziewów zostaje odzyskana. Rosną na nowo zasadzone drzewa, zieleni się trawa. Tylko skały wciąż są czarne, od brudu.

Ciekawa jest społeczność żyjąca w mieście. Sudbury jest dwujęzyczne, francuskojęzyczni Kanadyjczycy stanową spory procent mieszkańców (tak jest w całym północnym Ontario). Poza frankofonami jest też mniejszość fińska (Finowe przyjezdzali do pracy w koplaniach), włoska (byliśmy w naprawde dobrej włoskiej knajpie!), polska - ci z kolei mają tu  związek zawodowy Solidarność oraz ukraińska. Ukraińcy organizują jesienią Festiwal Czosnku, marzeniem Marcina jest wziąć w nim udział :) Dookoła miasto otoczone jest rezewatami indiańskimi.

Do atrakcji miasta należą: najwieksza na świecie 5-centówka kanadyjska (Big Nickel) przy muzeum Ziemi Dynamic Earth, centrum nauki Science North z  wystawą o podziemnym laboratorium  SNOLab, galeria sztuki (nic ciekawego), muzeum kolejnictwa (wciąż było nieczynne), i wodospady w Onapingu Bardzo ładne, jedynie trzeba uważać jak skały są mokre żeby nie upaść, tak jak mi się to zdarzyło.

Spędziliśmy w Sudbury 4 dni. Oprócz Śląska do głowy przychodzi mi jeszcze Radom. To tak jakby spędzić 4 dni w Radomiu.

Wielka 5-centówka

Piękne miasto Sudbury. Czarne skały i komin.

A tu się zgubiłam

Wodospady na rzecze Onaping. Namalowane przez słynnego (!) A.Y. Jacksona. Obraz skardziono, pozostała jedynie inspiracja.

środa, 18 maja 2011

ottawa valley

Z Kingston do Sudbury można dotrzeć jadąc albo nudną autostradą do Toronto i później kolejną nudną autostradą na północ (628 km, 7 godz i 24 min) albo można wybrać drogę bez autostrad (577 km, wg googla 8 godz i 34 min.). Czyli w cholerę daleko, za to ciekawie.

Warto wyjechać wcześnie. Nie zrażać się tym, że deszcz i zimno. Na północ prowadzi droga nr 41, przez miejscowość Kaladar, granicą parku Bon Echo i brzegiem jeziora Mazinaw. Przejeżdżamy most na rzece Madawaska, mijamy miejscowość o znajomo brzmiącej nazwie Khartum i docieramy do Eganville, sennego miasteczka nad rzeką Bonnechere. Tam zatrzymujemy się w restauracji, ślicznie położonej nad samą rzeką, z tarasem widokowym na młyn i zaporę. No chyba że pada. Jeśli pada udajemy się do restauracji po drugiej stronie drogi, czyli do shnitzel house. Nie wstępujemy broń Boże do restaurację rodzinnej, w której serwują pieczone kurczaki, gdyż jedzenie tam podawane nie jest najlepszej jakości. Potem ruszamy dalej, aż do Pembroke, gdzie skręcamy na zachód, w drogę nr 17 oznaczoną jako trans-canada highway. Że niby się ciągnie przez cały kraj. No tak, ale często jest to równolegle kilka dróg, więc nie bardzo wiadomo, która to  ta prawdziwa. Ignorujemy skręt na Barry's Bay, do kanadyjskich Kaszub, z tak swojsko brzmiącymi nazwami miejscowości jak Wilno i Syberia. Muszą poczekać na nastepną wycieczkę, teraz nie ma czasu, teraz jedziemy na północ (i zachód).

Mijamy rzekę i miejscowość Petawawa, jesteśmy już w samej dolinie Ottawy. Docieramy do największej atrakcji wycieczki, czyli milkshake w Deep River. Oh. Mówię wam. Ten milkshake to jest kwintenencja wszytkich milkshake'ów świata. Słodki (ale nie za bardzo), pyszny, puszysty, zimny, pełen kawałków czekolady (jeśli chcecie, może być też wiśniowy, albo o smaku czereśniowego sernika, albo rumowy, albo... no jaki tylko wam się zamarzy). To wszystko dzięki działającej od lat 40 XXw.  mleczarni Laurentian View Diary. Mniam! Do wieczora można już nie jeść nic.

Droga prowadzi obok poligonów, baz wojskowych i innych obiektów militranych. W latach 50 XX w. w Chalk River  Kanadyjczycy stworzyli atomowe laboratorium, później w poblskim Roplhton wybudowali prototypową elektrownię atomową , w której zastosowano technologię CANDU. Elektrownia już nie działa, nie można jej jednak zwiedzić, co więcej nie można jej nawet zobaczyć. Jest dobrze ukryta, w zakolu rzeki, vis a vis rezerwatu przyrody. Pamiątkowa tablica ustyuowana jest w miejscu, z którego widać tamę i elektrownię wodną wybudowaną w latach 50 w miejscowości Rapides des Joachims. W ogóle to bardzo interesujący portal do Quebecu, niespodziewany, nagle orientujesz sie, że wszytko jest po francusku, że wzięli cię z zaskoczenia. Miejsce jest ciekawe również dla tych co lubią adrenalinę i spływy rzekami, te tutaj płyną po stromych zboczach wzgórz Lauretaniańskich. Choć infrastruktura turystyczna wygląda raczej na biedną i zapomnianą.

Następny przystanek to miasteczko Matawa, w miejscu gdzie rzeka Matawa wpada do Ottawy. Kiedyś ważny ośrodek handlu z Indianami, później ośrodek intesywnej wycinki drewna. W celu upamętnienia miasteczko (2 500 mieszkańców) ozdabiają  ogromne, kilkumetrowe rzeźby drwali, rozstawione co kilkanaście kroków. Oczywiście jest linia kolejowa. Jak prawie każde miasto w Kanadzie, Matawa  rozwój swój zawdzięcza kolei.

Droga prowadzi dalej wzdłuż północnych granic parku Algonquin. Punkty stratowe dla spływów na canoe to Brent i Kiosk. Warto też wspomnieć o Samuelu de Champlain który dzięki pomocy Indian z plemienia Algonquinów jako pierwszy europejczyk dotarł na te tereny.

Później już tylko nudne North Bay, nad ogromnym jeziorem Nippising (Marcin mówi też, że nishitting), jeszcze kolejne 130 km i docieramy do Sudbury, znanego ze swej brzydoty (za Lonley Planet). Ominęliśmy po drodze kilka atrakcji, m.in. jaskinie i wioskę pionerską, wszystko zamknięte, sezon turystyczny zaczyna się od urodzin królowej Wiktorii, to w następny poniedziałek, 23 maja. Droga z przystankami, spacermi i wycieczką do Kiosku zajęła nam 11 godzin. Zdjęć nie ma, bo nie naładowałam baterii w aparacie więc tym razem jesteście uratowani :) W kolejnym odcinku: Sudbury i okolice.

niedziela, 15 maja 2011

Johnny i Ryba

Arizona Dream, obejrzałam ponownie, po wielu wielu latach (chyba piętnastu). Najważniejszy (?) mój film licealny. Do spółki z serialem Przystanek Alaska. Fajne uczucie, przypomnieć sobie co też myślałam wtedy o świecie. Moze i niezbyt mądre były to mysli, ale za to takie rrrrromantyczne. No i Depp, z czasów świetności,  zanim stoczył się jako pijany pirat. Wiem, że moje koleżanki też tęsknią za tym młodym Johnnym... ehhhh ;)




 A że motyw ryby pojawia się ostatnio często (np w filmie Bjutiful o którym pisałam wcześniej) to parę zdań z Kopalińskiego na jej temat. Najlepsze, że interpretacje wykluczają się wzajemnie :)

Ryba jest symbolem początku, słońca, morza, pełni; życia, nieśmiertelności, zmartwychwstania; śmierci; zbawienia, wiary, ofiary, Chrystusa, Matki Boskiej, chrztu, eucharystii; wolności, obfitości; płodności, płciowości, żeńskości, fallusa, rozwiązłości; czystości, obojętności płciowej; mądrości, wiedzy, pożywienia dla mózgu; głupoty, szaleństwa; zła, zniszczenia; chciwości, niezdarności.

Ryba, jako praistota, była w była w wielu religiach bogiem; zarazem, jako symbol swego środowiska, wody, a więc jej chaotyczności, uważana była za zwierzę nieczyste (...)

Ryba — życie, płodność (miliony jajeczek składanej przez nią ikry); płodność twórcza, duchowa. W Indiach, Egipcie, Babilonii, Etrurii niezliczone talizmany w kształcie ryby, mające przynosić obfitość, szczęście rodzinne, zdrowie i płodność właścicielowi. Ryba występuje powszechnie jako potrawa na uczcie weselnej, co ma wpływać dodatnio na potomstwo małżonków (...)

W astrologii ostatni, piekielny znak zodiaku, Ryby (Pisces), symbolizuje świat wewnętrzny, mroczny, który łączyć nas może z Bogiem albo z Szatanem; życie tajemne, milczenie i cierpliwość, upodobanie w naukach hermetycznych; wyobraźnię i intuicję, (...) w horoskopach charakteryzuje natury wrażliwe, podatne, chwiejne; łączy się z planetą Jowisz.

Za "Słownikiem symboli" Wł. Kopalińskiego wyd. 1990 r.

sobota, 14 maja 2011

CSI: Kingston

10.05.  wtorek.

g.6.50 - idę na joge. Ulica Sydenham przy której mieszkamy zamknieta, od Queen do Princess. Blokada policyjna. Taśmy, policjanci, radiowozy.

g. 11.00 - dzwonek do drzwi. Otwieram, przede mną stoi kobieta. Z psem. Pyta czy mam telefon do Paula (właściciela mieszkania). Mówię, że nie, ale że mogę sie dowiedzieć i czy coś się stało. Tak, Izaak miał wypadek. Izaak (przez Marcina nazywany uparcie Aaronem) pracował z Paulem przy remocnie domu. No i ta dziewczyna mówi, że jest koleżanką siostry wspólokatorki Izaaka i że on nie da rady przyjść do pracy. Dziewczyna nie może powiedzieć dokładnie co się stało.

g.16.00 - Paul do nas nie przyszedł, ani nie zadzwonił, choć byliśmy umówieni. Samochód Izaaka stoi zaparkowany przed domem, w miejscu gdzie jest zakaz parkowania. Policji wciąż sporo w okolicy, wypytują o tę furgonetkę Izaaka, blokada zdjęta, ale samochody policyjne kręcą się w okolicy.

Własciciel mieszkania nie pojawił się u nas do dziś. Z  prasy lokalnej dowiedzieliśmy się, że w nocy z poniedziałku na wtorek prawdopodobie była jakaś bójka, jeden nie żyje, drugi jest ciężko ranny i leży w szpitalu (to nasz Izaak prawdopodobnie). Policja bardzo oszczędnie udziela informacji. Śledztwo trwa.

Miejsce zbrodni. Kiedyś była tu restauracja wegetariańska. 

piątek, 13 maja 2011

Cataraqui Canoe Club

To było we wtorek. Sprzątałam, bo mieli przyjść właściciele mieszkania. Ale nie przyszli, a o tym dlaczego nie przyszli będzie kolejna notka. No więc zupełnie niepotrzebnie wymyłam kibel i podłogi. A później poszliśmy na lekcje pływania na canoe. Wiało jak cholera. Miałam nadzieje, że Ed który prowadzi kurs nie pozwoli nam pływać w takich warunkach. Ale gdzie tam. W końcu Ed jest emerytowanym  nauczycielem fizyki, uczył w collegu wojskowym (plaga fizyków!). I w dodatku jest Polakiem. Z tym że narodowość nie ma tu raczej nic do rzeczy, chodzi o krzepę.  Myslałam, że wykopyrtniemy z łódki wprost do rzeki*. Właściwie to miałam plan taki, że nauczę się sterować canoe, ale wiatr mnie przeraził i sterował Marcin a ja dostarczałam pałeru poprzez wykonywanie tzw "power stroke".

Za to we czwartek sytuacja zmieniła się diametralnie bo a) Marcin był w kopalni, 600 km na północ i 2 km pod ziemią, b) nie wiało. I musiałam iść sama. A sama to się boję. I byłam trochę zła, że sama. Poszłam jednak bo Ed to jest gość, nie mogłam nie iść. Spotkałam koleżankę o wdzięcznym imieniu Heavenly, której chłopak również nie dotarł na zajęcia i tak stworzyłyśmy parę. Muszę przyznać, że Ed nie miał do mnie cierpliwości, Heavenly jakoś lepiej radziła sobie ze sterowaniem :) Ale będę ćwiczyć dalej, tym razem już w Killarney. Nie poddam się!


W łodziowni. Ed w czerwonym kapelutku.

Rzeka Cataraqui w stronę jeziora. W oddali zwodzony most

W górę rzeki



* Bezpieczeństwo: tak, mieliśmy na sobie kapoki. oraz zestaw ratunkowy z gwizdkiem i linką.

czwartek, 12 maja 2011

paciaja

Kolejne ćwiczenie z Veganomicon: The ultimate vegan cookbook: Ugotowałam paciaje (ciapaje) z ryżu, czerwonej soczewicy i skarmelizowanej cebuli. Podałam z podpieczoną w piekarniku  pitą, obsypaną przyprawami. Było dobre. A teraz całe mieszkanie jedzie cebulą. Na kilometr.

poniedziałek, 9 maja 2011

a jak ci sie żyje w kanadzie?

Podczas ostatniej wizyty u Mai i Kuby w Toronto (dawno temu to było, przed Wielkanocą) wywiązała się dyskusja na temat tego, czy planujemy zostać w Kanadzie na stałe. Dyskusja to może za wiele powiedziane, głównie mówił Kuba :) przekonując dlaczego warto zostać. Maja niewiele mówiła, ale na koniec wręczyła nam ten oto film:   http://www.youtube.com/watch?v=refmdRuvZY8 
Dokument, 60 min, wyprodukowany w 1999 r. Cudo. Cukiereczek. Z syropu klonowego. (Serio, serio, spójrzcie do linku, warto!)

Oglądaliśmy, nie odmawiając sobie złośliwych komentarzy, a to że jak pokazują foki to nie pokazują polowań na nie, albo są prerie ale roponośnych piasków Alberty i szkód w środowisku związanych z wydobywaniem ropy to nie pokazali. Nie było słowa o topniejących lodach Arktyki. Albo jest i Toronto i Vancouver ale nie ma bezdomnych (to już zarzut bardziej w konwencji propagandy PRL). Są tańce indiańskie podczas pow-wow ale o szkołach dla rdzennej ludności, za które jakiś czas temu przepraszał premier Harper ani słowa.

I tak się złożyło, że niedługi czas później obejrzeliśmy genialną odtrutkę (i w ogóle genialny film) My Winnipeg Guy'a Maddina. Tutaj artykuł na temat reżysera:
http://www.charaktery.eu/do_poczytania/1449/Kino-Guya-Maddina/1/

Tak, wiem, wiem. Jestem strasznie opóźniona, w 2009 r. był przegląd jego filmów na festiwalu we Wrocławiu.

Ale te dwa filmy dobrze się uzupełniają i dają częściową przynajmniej odpowiedź na pytanie jak się tu żyje. No właśnie różnie bardzo. Czyli tak samo jak gdzie indziej :)

Oba filmy bardzo polecam.

PS. Czasem pada trochę inne pytanie, czyli jak mi się żyje w małżeństwie. To odpowiadam zgodnie z prawdą, że dobrze. Postanowiałam również zapytać o to samo Marcina. Odpowiedział, że dobrze ale też, że nie miał zbyt wysokich oczekiwań. Aha.

czwartek, 5 maja 2011

święto fotografii otworkowej

W niedzielę,1 maja w galerii w Yarkerze Andrzej z Anią zorganizowali warsztat fotografii otworkowej. Bardzo chciałam zobaczyć o co chodzi z tą fotografią otworkową ale trochę się wahałam, no bo warsztat prowadził Andrzej a on jest tym, no, artystą, prawdziwym, niepodrabianym.Tu dowód: http://klotzekstudio.com/

Wydawało mi się, że trzeba trochę wiedzieć na czym polega robienie zdjęć lub mieć choć minimalny talent. Poza tym warsztat to brzmi dumnie. Ale na szczęście nic z tych rzeczy! Wystarczy pudełko z malutką dziurką, zaopatrzone w światłoczuły papier i już. Zabawa na całego. Niebo było szare, ale nie padało. Łaziliśmy po wsi stawiając pudełka w dziwnych miejscach, miejscowi dyskretnie się nam przyglądali, Andrzej wywoływał fotki, później zmęczeni pracą tfurczą wypiliśmy skrzynkę wina owocowego, które przywiozła Amy z Brucem.Bardzo udany dzień.

A oto prace z niedzielnego pleneru otworkowego:


pierwsze zdjęcie Marcina

drugie zdjęcie Marcina


żonkile z ogródka Ani
pudełko stało krzywo

wodospad w Yarkerze
a tu poruszaliśmy się zbyt szybko. i choć byliśmy na huśtawce, to jednak nas tam nie ma.

Warsztaty były częścią światowego dnia fotografii otworkowej:
http://www.pinholeday.org/

środa, 4 maja 2011

torysi trzymają się mocno

Nie planowałam notek politycznych, ale w poniedziałek odbyły się wybory federalne i rezultaty okazały się na tyle ciekawe, że  postanowiłam napisać parę zdań.

Tym razem zwyciężyli konserwatyści, klęskę poniesli liberałowie, którzy utracili większość swoich dotychczasowych miejsc w parlamencie na rzecz nowych demokratów. Z kretesem przegrał blok kebecki a partia zielonych zdobyła jeden mandat. Do parlamentu dostało się sporo (jak na Kanadę) kobiet (76 na 306 miejsc), głownie z list nowych demokratów. Również weszło sporo młodzieży, w tym studiującej (!) także z NDP, głownie z Quebecu.

Na szczególną uwagę zasługuje fakt, że mandat poselski z ramienia partii konserwatywnej zdobył Władysław Lizoń. Pierwszy raz w historii, do kanadyjskiego parlamentu dostała się osoba urodzona w Polsce (w Nowym Sączu! ha!). Tu więcej o parlamentarzystach ze środowiska Polonii (po polsku):
http://www.gazetagazeta.com/artman/publish/article_30561.shtml 
http://www.gazetagazeta.com/artman/publish/article_30445.shtml

I teraz tak: myślę, że to bardzo dobrze, że właśnie Władysław Lizoń zdobył zaufanie wyborców, jednak trudno mi skomentować całościowy, duży sukces partii konserwatywnej. Zbyt mało wiem o tutejszej polityce i problemach. Natomiast moi "kanadyjscy" znajomi uważają konserwatystów za samo zło, są zwolennikami partii zielonych lub liberałow, czasem nowych demokratów. A patrząc na wyniki wyborów (no oprócz wyniku demokratów) to partia zielonych zdobyła 1 mandat i to dla liderki, liberałowe przegrali, czyli jest trochę jak w Polsce: poparcie dla PISu wśród moich przyjaciół i znajomych uważane jest za obciach ale wyniki wyborów i sondaży wskazują że KTOŚ (i to calkiem spora część społeczeństwa) na tę partię głosuję. To znaczy, że albo ja nie znam tej "innej" Polski, albo ci którzy głosują, oficjalnie się do tego nie przyznają.

Wniosek z tego, że znów żyję w społecznym getcie. Można by je określić jako przesympatyczne getto artystyczno-lewicująco-hipsterskie :) 

Tu więcej informacji o wyborach dla zainteresowanych, na przykład politologów:

http://www.gazetagazeta.com/artman/publish/article_30667.shtml
http://www.theglobeandmail.com/places/
http://www.thestar.com/federalelection

niedziela, 1 maja 2011

Książki najgorsze Kevina Callana

W połowie maja planujemy wypad na canoe w bardziej północne rejony Ontario, w okolice Killarney Park i French River. Do wycieczki trzeba się przygotować, w parkach jest taka polityka, że należy z wyprzedzeniem rezerwować miejsca kempingowe, co jest uciążliwe, ale za to podczas noclegu jest się samemu, w jakimś pięknym i całkiem odludnym miejscu. Tylko misie i łosie zaglądają do namiotu :)

Trasy planujemy zazwyczaj z pomocą wybitnego autora przewodników po Ontario, Kevina Callana. Facet jest niesamowity, świetnie opisuje trasy, ale okrasza te opisy osobistymi wzmiankami i wynurzeniami. Na przykład o tym, jak zaczęła się jego przygoda z canoe. Że podczas wycieczki, z przyjaciółmi ze szkoły średniej do Parku Algonquin, zaprosił do swojego canoe dziewczynę, która bardzo mu się podobała. Ona, oczywiście odmówiła i wtedy nastoletni Kevin, wściekły i obrażony po raz pierwszy popłynął na samotną wyprawę. Kontyynuuje te wspomnienia opisując, jak wybrał się w inną trasę jedynie z przyjacielem, gdyż reszta grupy była zajęta poznawnieniem dziewczyn z sąsiedniego pola namiotowego. On natomiast wiedział, że nie ma najmniejszych szans wśród płci przeciwnej.Jednakże, z biegiem czasu udało się Kevinowi poznać kobietę, która została jego żoną. O tym jak harmonijnie się im wiosłuje pisze tak:

"...Myślę że prawdą jest iż spotkanie idealnego partnera do canoe jest praktycznie niemożliwe. I prawdą jest też, że małżeństwa nie najlepiej radzą sobie w łodzi. Jednak  muszę przyznać, że my z Alaną stanowimy zgrany zespół. Nie wszystko jest idealne. Zdarzało się, że w środku rwącego nurtu  krzyczałem, że teraz w lewo a Alana kierowała łódź w prawo, i owszem, znikałem w lesie niby zbierając drewno na opał w chwili, gdy należało zmywać naczynia. Ale w większości przypadków bardzo dobrze wychodzi nam komunikacja w stersujących sytuacjach i dzielimy się kepmingowymi obowiązkami po równo. Oczywiście, aby docenić jak dobrze nam ze sobą, musieliśmy oboje odbyć jedną lub dwie beznadziejne wyprawy z innymi partnerami, z którymi współpraca nie przebiegała tak gładko..." (z Ontario's lost canoe routes).

W innym miejscu podaje warunki, jakie powinni spełniać idealni współtowarzysze spływów. Otoż z miejsca odrzucani są ci, którzy myślą głównie o zapakowaniu puszek z piwem (ciekawe, to kryteria zupełnie przeciwne do naszych).

Opisywał również, jak ktoregoś roku zmuszony był podjąć uczciwą, zarobkową pracę w mieście, która pozwoliłaby mu spłacić długi. Dla Kevina najważniejszym punktem dnia był moment, gdy udawał się do automatu z kawą. Nie, nie dla kawy ale dla widoku z okna - przy automacie było jedyne okno w biurze. Kevin zmuszony był wysłuchiwac żartów kolegów, że uzależnił się od kofeiny...

W przewodniku po Killarney Kevin opisał wydarzenie z dzieciństwa, które zainspirowało go do pisania przewodników i dzielenia się z innymi swoją wiedzą. Otóż, gdy był małym chłopcem, miał ulubione, sekretne miejsce, strumień, w którym łowił pstrągi. Następne chwalił się swoimi zdobyczami innym chłopcom w szkole. Aż pewnego dnia, poprzez swoje nieopanowane gadulstwo zdradził największemu rywalowi, Tommiemu Bakerowi gdzie znajduje się to tajemnicze miejsce (przy okazji dodaje, że prawdziwe imię Tommiego to Lloyd i że przebywa on aktualnie w najsurowszym więzieniu w Kingston). I oto stało się najgorsze: w następną sobotę Tommy udał się w sekretne miejsce, z ogromną wędką i tym samym zepsuł Kevinowi całą radość z bycia jedynym, który znał tajemnicę. Ale, co ciekawe, po latach, gdy okazało się, że najlepsze na świecie miejsce do łowienia pstrągów zostało rozjechane przez ogromne samochody, wybudowano tam domki letniskowe i drogę, Kevin zrozumiał, że receptą jest zaproszenie jak najwięcej ludzi i pokazanie piękna dzikiej przyrody, że tylko to może ją uratować przed całkowitą zagładą. Że gdyby, zamiast utrzymywać miejsce w sekrecie, podzielił się z Tommym swoją wiedzą i zaprosił go do wspólnego łowienia ryb, wydarzenia mogłyby potoczyć się zupełnie inaczej.

Osobiście uważam, że Kevin Callan to dobro narodowe Kanady i powinien podlegac ochronie gatunkowej. Dla zainteresowanych: zapraszam na stronę Kevina: happy camper.

Korzystałam z następujących książek Kevina: Killarney and French River, A Paddlers Guide to Algonquin Park, Ontario's Lost Canoe Routes oraz Further Up the Creek - a Paddler's Guide to the Rivers of Ontario and Quebec.