środa, 21 września 2011

maraton

Rozpoczęliśmy w piątek, u Agi i Błażeja. Najpierw sushi w miejscu bardziej przypominającym fabrykę niż restaurację, później psychodeliczna galeria, tequila w knajpie jak z Krakowa, biforek w lofcie vis a vis rzeźni, rozmowy o egzystencjalnym kryzysie, urodziny z których nas wyrzucili, znalezione  na ulicy kluczyki do mazdy, pół godziny w kolejce do klubu z tancerką go-go, 20 dolarów podniesione z klubowej podłogi i natychmiast przepite, powrót o 4 nad ranem, o 9 telefon, że Michał już jest na miejscu.

Później było trochę wolniej, kawa u Natalii i opowieści z  festiwalu, poutine która śniła się Michałowi chyba kolejne 3 noce, a w niedzielę Frontenac. Pogubiliśmy się trochę i musieliśmy wędrować z canoe na plecach dobry kilometr szlakiem, zamiast przenieść szybko łódkę zwykłym portażem. Wyszło więcej chodzenia niż pływania. Za to znalazłam na ścieżce profesjonalny dzwonek anty-misiowy. A Michał ugotował risotto. Mniam.

Odwiedziliśmy też Anię w Yarkerze , popłynęliśmy na 1000 wysp, usiedliśmy na chwilę w Grad Clubie, bawiliśmy się na garażowym koncercie i obejrzeliśmy naprawdę świetny film

Tu parę zdjęć:



 

Reszta na blogu u Michała

Miło było bardzo. Dużo się działo, ale nie za intensywnie. Tak jak lubię :)

P.S. To, że piszę głównie o rzeczach przyjemnych, wycieczkach, spotkaniach, koncertach, filmach nie oznacza, że nie przydarzają się nam rzeczy smutne, głupie, straszne, przykre, absurdalne oraz inne. Ale nie potrafię za bardzo o nich pisać, w każdym razie nie w formule blogowej.

2 komentarze:

Kaja pisze...

właśnie obejrzałam Temple Grandin. świetne. dzięki!

Alina pisze...

to teraz jeszcze ten klub z tancerka gogo ale zapomnialam gdzie on dokladnie jest :)