Sierpień to czas pożegnań. Różni znajomi (a właściwie znajome) wyprowadzają się z Kingston, na przykład Claire. Miła z niej dziewczyna, choć lekko dziwna. Jest Amerykanką, pochodzi z Denver, Colorado i marzy o tym, żeby płynnie mówić po polsku oraz zamieszkać w Warszawie. O ile mi wiadomo, nie ma polskich przodków, co być może tłumaczy jej pasję.
Innym jej marzeniem jest zdobycie zawodu projektantki ubrań, uzyskała nawet stypendium na uniwersytecie w Dortmundzie, żeby móc studiować projektowanie mody (tak, Claire mówi po niemiecku, rosyjsku, holendersku francusku i trochę po włosku. I całkiem nieźle po polsku). Wyprowadza się niedługo z Kingston i w zeszłym tygodniu urządzała imprezę pożegnalną. Sama impreza może nie nie byłaby warta wspomnienia, gdyby nie fakt, że zapoznaliśmy tam jednego ciekawego fotografa i jednego prawnika. Fotograf pokazywał na iphonie swoje prace a prawnik opowiedział mi o możliwości wolontariatu w Galerii Uniwersyteckiej
Sprawa wolontariatu ślimaczy się od tygodnia (głownie, oczywiście z MOJEJ winy), w międzyczasie odbyło się kolejne pożegnanie, tym razem Laury. Laura to była dziewczyna byłego współlokatora Marcina, Matta, tego co miał kotkę o wdzięcznym imieniu Violet, którą notorycznie przekarmiał bananami. Marcin z Laurą znaleźli platformę porozumienia, opartą o wspólną troskę o dobre samopoczucie kotki. W każdym razie, w poniedziałek, Laura zaprosiła nas do knajpy-browaru na pożegnalne piwo, gdyż dostała stypendium doktoranckie w Oksfordzie i zaczyna tam studia jesienią.
Już byliśmy w drodze do pubu gdy WTEM! usłyszeliśmy a następnie zobaczyliśmy orkiestrę dętą Orkiestra maszerowała główną ulicą miasta, Princess i zmierzała w dokładnie przeciwnym kierunku niż my. Czemu jak czemu, ale orkiestrze dętej mój mąż nie mógł się oprzeć. Wypiliśmy grzecznościowo po jednym piwie w towarzystwie koleżanek Laury z Wydziału Literatury i uciekliśmy do tancbudy, w której orkiestra miała zagrać koncert.
Koncert był przedni, jako pierwsze zagrało znane już czytelnikom From the Sun, następna była punkowo-hardcorowa kapela z Long Island Math The Band a na deser orkiestra, szaleńczo bałkańska, nawet zagrali Ederlezi ale, co dziwne, nie posiadają ani jednego Bałkańczyka w składzie. Myślałam, że zachwycona publiczność rozniesie knajpę, wiadomo, tu sama prowizorka, wszystko jest zbudowane ze styropianu. Wychodząc spotkaliśmy... Laurę z niedobitkami jej gości...
A dziś obejrzeliśmy musical, będący częścią festiwalu urządzonego na cześć Sir Johna A. Macdonalda pierwszego premiera niepodległej Kanady, najsłynniejszego obywatela zacnego miasta Kingston. Marcin zauważył tłumek ludzi pod kościołem w którym odbywał się spektakl i namówił mnie żeby jednak dać Macdonaldowi szansę. Muzycznie przedstawienie było po prostu żenujące (ące ące), ale historia sama w sobie dość ciekawie opowiedziana. Każdy naród potrzebuje mitu założycielskiego, mit założycielski Kanady zawiera w sobie postać premiera - zacnego prawnika jednakowoż przekupnego alkoholika i dziwkarza. Czyli każdy facet to świnia a polityk to świnia podwójna. Spektakl wyjaśniał również upośledzoną (przynajmniej do lat 60 XX wieku) pozycję frankofonów i rozgrzeszał Macdonalda z wykonania wyroku śmierci na przywódcy rebelii Metysów, Louisie Rielu Czyli jaki z tego morał? Czyżby było to zakamuflowane ostrzeżenie dla Innuitów i Indian?
To jeszcze się pochwalę, że mamy działający (!) projektor, teraz nic tylko będziemy oglądać filmy, w samą porę, gdyż jesień się zbliża, noce już chłodne.
No a wpis był o tym, że mąż ma zawsze rację :)
PS. Zainteresowanych historią Kanady odsyłam do zadziwiająco wciąż aktualnej "Kanady pachnącej żywicą" Arkadego Fiedlera.
4 komentarze:
Jeden z regularsów Stolarskiej, Jan Mancewicz powinien grać Macdonalda: http://www.mumerus.net/upload/internetjan.jpg
he he. fakt :)
już Cię widzę w komitecie podróżniczym oraz w komitecie wydarzeń.....!?
oj wiesz co, ja to chyba przeczytam tę kanadę żywicą pachnącą, bo trzeci rok mi stuka, a jeszcze nie miałam okazji :)
Prześlij komentarz