niedziela, 29 lipca 2012

rural ontario (dis)advantage

Zainspiriowani stroną internetową  o opuszczonych miastach w Ontario, postanowiliśmy wyruszyć na kolejną, krajoznawczą wycieczkę. Zaczęlismy od postoju przed przejazdem kolejowym:




Pierwszym miasteczkiem na trasie było Marlbank. Tak napawdę nie jest ono opuszczone, wciąż istnieje  tam życie w postaci zajazdu:



Czy lokalnego pikniku country na prywtanej posesji:


Zespól

Lokalsi

W tym czarym atrakcja pikniku: pieczona w całości świnia.
Za miastem, na prywatnej posesji znajdują się ruiny, pozostałość dawnego miasteczka i fabryki cementu, do produkcji którego wykorzystywano wydobywany z pobliskiego jeziora margiel. Aktualnie wszystko zarośnięte chaszczami i trujacym bluszczem. Trochę udało nam się podejrzeć:






Prawie jak ruiny Angkor Wat. 
Nastepnym przystankiem był Tweed. Nie, nie produkują tam żadnych materiałów, mają natomiast totem:


Najmniejsze więzienie na świecie:


Pomalowane hydranty:


A także doroczny festiwal elvisowski, odbywający się w sierpniu:



Z Tweed pojechaliśmy do Eldorado, w którym kiedyś faktycznie wydobyto jakieś okruchy złota. Teraz wygląda tak niepozornie, że nawet nie zrobiliśmy żadnego zdjęcia. Za to kupilśmy dużo dobrego cheddara z miejscowej wytwórni "Eldorado Cheese Factory"
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w sklepie-galerii mieszczącym się przy autostradzie nr 7. Właściciele postanowili przywieźć do północnego Ontario całe rękodzieło z Bali. Wygląda to mniej więcej tak:




Oraz dodatkowo dwa budynki, wypełnione po dach różnymi rzeźbami, instrumentami, ubraniami itd. Urocza właścicielka. Jeśli będziecie w pobliżu, warto wstapić: Black River Trading Company

Na zakończenie i dopłenienie dnia obejrzeliśmy  Small Town Murder Songs czyli kolejny kryminał z cyklu o małomiasteczkowym czy wręcz wiejskim policjancie, przechodzącym kryzys wieku średniego. Ciekawy, ze względu na to, że dzieje się wśród społeczności mennonickiej. No i muzyka dobra.

Do usłyszenia w następnym odcinku z którego dowiecie się, że kto ma pszczoły, ten ma miód a kto ma dzieci... ten też ma miód :)

czwartek, 26 lipca 2012

deszcz

Pada! w końcu! jak dobrze! przez miesiąc chyba nie było ani kropli deszczu. Trawa wyschła na słomkowo-żólty kolor .No i najważniejsze, teraz deszczu potrzebuje kukurydza. To kluczowy moment, bo formują się kolby i jeśli nie będzie wystarczająco wilgotno, nie będzie kukurydzy.  I czym bedziemy się żywić? Pani w sklepie mnie dziś uświadomiła. Mnie i Nuna, którego spotkałam w drodze na zakupy, gadaliśmy i przemokliśmy do suchej nitki.  A wracając do domu spotkałam Hilary, jechała na swoim ogromnym rowerze na prom. No to wypiłyśmy kawę. I tak, wystarczy wyjść z domu, sami znajomi wokół. Jak dawno temu w Sączu.

wtorek, 24 lipca 2012

wyspa po raz 158

Tacy mili ludzie zamieszkali na wyspie, niestety tylko przez wakacje. Organizują cotygodniowe spotkania, w ramach kingstońskiej grupy couchsurfingowej. Wybraliśmy się wczoraj, zabraliśmy ze sobą znajomego Irańczyka, na promie dołączyły się jeszcze 3 dziewczyny: z Francji (2) i z Izraela (1). Wszystko wygladało jak z jakiegoś filmu grozy: wielki stary dom na farmie, obok ogromna, opuszczona stodoła, za płotem cmentarz, po drugiej stonie drogi też cmentarz. Wiał mocny wiatr, na niebie co jakiś czas widoczne były błyskawice, burza krążyła wokół. Wiatraki szumiały wyjątkowo głośno a po zmroku zapaliły im się czerwone lampki. My nic sobie z tego nie robiliśmy, siedzieliśmy na  kocykach, zajadaliśmy się lodami o smaku czekolady i masła orzechowego. Była gitara i ukulele, nauczyliśmy się nowej piosenki. O takiej:




Podoba Wam się?

czwartek, 19 lipca 2012

słuchamy sobie

Słuchamy sobie, właściwie jak co wieczór ulubionej radiowej audycji w CBC2.

Dziś Laurie Brown zagrała taką piosenkę: 




To o tajemniczej śmierci artysty, który pierwszy wymyślił, żeby te dramatyczne kanadyjskie sosny malować. Tom Thompson się nazywał.

Na ogół wychodziło mu coś takiego:

Tom Thompson, The Jack Pine 1916-17


Albo takie:

Tom Thompson, The West Wind
Czy też takie:

Tom Thompson, The Drive, ok. 1900 
Jeździł latem do Algonquin Parku, szkicował, a zimą w Toronto malował. 8 lipca 1917 roku wybrał się canoe na kolejną wycieczkę. 8 dni pózniej, na jeziorze Canoe Lake znaleziono jego ciało. Za oficjalną przyczynę śmierci uznano przypadkowe utonięcie. Ale równie prawdopodobne są hipotezy, że zginął w czasie sprzeczki o pieniądze, albo z ręki zazdrosnego kochanka (Thompson zamierzał się żenić) albo, że zaatakował go miś.

Kiedyś obejrzeliśmy te trzy wersje śmierci Thompsona w  McMichael Gallery w Toronto, zrekonstruowane przez artystkę  z Winnipegu, która historię i mity Kanady przedstawia za pomocą laleczek, postaci z bajek i komiksów. O tak: http://www.photographyoffice.com/2011/05/canada-myth-and-history-30-epic-photographs-by-diana-thorneycroft/ Jeśli rozpoznajecie jakieś wydarzenie, to dajcie znać :)


sobota, 14 lipca 2012

telefon

Dzwonię do Babci. Babcia pyta: a gdzie Alinko jesteś, w domu?
- w Kanadzie Babciu, z Kanady dzwonię.
- To co wnusiu? w Kanadzie to znaczy, że nie w domu?
- No w Kingston jestem.
- Aaaa! Czyli u męża jesteś, tak?

:)




wtorek, 10 lipca 2012

Spotkania kingstońskich kobiet-imigrantek

Chadzam na takowe. Odbywają się z reguły raz w miesiącu. Założenie jest takie, że powinna powstać sieć kontaktów, ułatwiających rozwój zawodowy czy w ogóle znalezienie pracy. No ale jak to w praktyce wychodzi, to wiadomo. Tak sobie. Tematyka spotkań jest różnorodna, od uznawania kwalifikacji lekarzy, po pokaz ręcznie wykonanych ozdobnych kartek okolicznościowych. Najciekawszy jak do tej pory był wykład kardiochirurga, Argentyńczyka, który szczegółowo opowiadał jak dostał pracę w Kingston, miał operować a prawie nie znał języka :)


Dzis jednak było dość żenująco. Przyszła pani, nauczycielka angielskiego "jako drugiego języka" i postanowiła zapoznać uczestniczki spotkania z etykietą potlucku. Potluck z reguły wyglada  tak Nie bardzo wiem, co może być niejasnego w idei składkowej imprezy, ale widocznie organizatorka uznała, że kilka spraw należy omówić. Albo, że ludzie przyjechali do Kanady z buszu i nie wiedzą jak się zachować. Kiedy to w Kanadzie jest dzicz i brak kultury osobistej! Sama widziałam, jak ludzie w pidżamach chodzą do sklepu :)

Pani poruszyła następujące tematy: że trzeba grzeczne czekać na swoją kolej przy stole z jedzeniem. Że trzeba dać szansę innym na spróbowanie każdej potrawy. Że należy powstrzymać się z dokładką, do czasu aż wszyscy się posilą. Do tego zadała podchwytliwe pytania, czy w naszych krajach wypada: przyjść zbyt wcześnie na przyjęcie, ściągać buty w domu gospodarza, palić przy jedzeniu, mówić z pełną buzią, pić dużo alkoholu i się upijać. Po czym oświadczyła, że brak elementarych zasad kultury prowadzi do złego odbioru imigrantów przez społeczeństwo kanadyjskie. Sawułar wiwr pełną gębą :)

niedziela, 8 lipca 2012

świetliki i króliki

Jak w tytule. Jakaś plaga w tym roku. Wszędzie króliki, a wieczorem świecące robaki. Jeden nawet wpadł Marcinowi we włosy. Wciąż nieznośnie ciepło, +30 stopni i słońce. Uciekamy na pobliskie plaże, dobrze że troche ich tu jest w okolicy. Odwiedziliśmy Davidson Beach i Grass Creek Park. Davidson fajniejsza, mniej ludzi, mniej zielska w wodzie no i spokojnie można piwko wypić. Choć psów więcej. Weekend spędziliśmy w towarzystwie latynosów i to było dość intensywne. Pora odpocząć. Dobranoc.

wtorek, 3 lipca 2012

Góry

Wiem wiem. Ja też mam już dość zdjęć jezior, łódek i dramatycznych sosen. Dlatego w długi weekend wymyśliliśmy góry. Że za ciepło? Eeee tam! Ważne, że nie trzeba daleko jechać ani rezerwować kempingów z wyprzedzeniem, bo u nas, jak zwykle z planowaniem jest dość kiepsko.  


W piatek jeszcze wybralismy się na wyspę, do znajomych. Na promie spotkaliśmy Megan, urocze dziewczę hodujące amatorsko kurczaki. Zgadaliśmy się co do naszych weekendowych wędrówkowych planów. Megan podpowiedziała nam dokładniej co i jak, bo kiedyś sama przeszła dokładnie tę trasę, którą zamierzaliśmy pokonać w Adirnodackach. 


Następnie przeżyłam drobne załamanie nerwowe, gdy okazało się, że juz nie poznajemy nowych ludzi, tylko tych samych których spotkaliśmy jakiś czas temu, w zupełnie innych okolicznościach. Na wyspie spotkaliśmy dziewczynę którą kiedyś poznałam na warszatach szukania pracy i chłopaka z którym tańczyłam square dance a także innego chłopaka, który kiedyś remontował nasz dom i znajomą z  wielkopomnej wystawy I AM WATER o której to wystawie nic nie napisałam, a szkoda bo to był niezły temat na blogonotkę.  I oni wszyscy (no prawie) są zaangażowani w couchsurfing. Ufff. Trochę duszno :)  


W każdym razie, w sobote rano spakowaliśmy się i wiooo! do USA. Wymyśliliśmy, że co tam będziemy chodzć po niższych górkach, kiedy najwyższy szczyt ma jedynie 1629 m. n.p.m. i można go zdobyć podczas jednodniowej, 20 kilometrowej wycieczki, pokonując jedynie 1000 m. wysokości. 


Dotarcie w Adirondacki zajęło nam oczywiście więcej czasu, niż zaplanowane 3,5 godz. A bo korek na autostradzie (ciężarówka się spaliła) no i granica. Póżniej jeszcze jakiś lunch w przydrożnej restauracji, bardzo smaczne jedzenie, awokado z nadzieniem krabowym i do tego chowder. Zapoznaliśmy się z lokalną prasą, niezbyt aktualną bo sprzed tygodnia. Podano tak interesujące informacje, jak ta o wypadku podczas sensu hipnozy w Monteralu, w prywatej szkole, gdzie hipnotyzer pozostawił kilkanaście dziewczat w stanie transu, a także oświadczenie firmy adidas, która wycofała ze sprzedaży nowy projekt obuwia sportowego, z łańcuchem wokół kostki, gdyż zdaniem krytyków stylistyką zbytnio nawiązywał do czasów niewolnictwa. Nic nie wiedzieliśmy, że tymczasem na wschodnim wybrzeżu spustoszenie siał huragan.

Na szlak wyruszliśmy ok 18.00 Wcześniej jeszcze zaopatrzyliśmy się w wymagane prawem stanu Nowy Jork beczki anty-misiowe:




Niestety, pomimo notorycznie nagabujących nas parkowych strażników, czy aby na pewno posiadamy beczkę i wielu tabliczek informacyjnych ostrzegających przed misiami, jedyny niedźwiedź atakujący nasze pożywienie wyglądał tak:




A w nocy do namiotu przychodziły tylko króliki, wiewiórki i żaby. 


Rano wyruszliśmy na szlak. Droga na szczyt nie była zbyt ciekawa, choć na szczęście prowadziła przez las. Po ok. 3 godzinach niezłej wyrypy drzewa przestały rosnąc i mogliśmy zacząć podziwiać widoki:




Atak na szczyt przyspieszyły cholerne czarne muchy, które pojawiały się, gdy tylko zatrzymywaliśmy się na moment. Sama góra wygląda tak: 


Mt Marcy


 Ci w śpiworach to rodacy. W ogóle w tych górach byli sami współrezydenci z Kanady. Wszyscy bardzo sympatyczi i rozmowni. 


Droga na dół oczywiście nie było wcale łatwiejsza, choć szlak prowadził przez bardziej urozmaicone tereny:






Na zakończenie byliśmy tak zmordowani, że zatrzymaliśmy się w pierwszym przyzwoicie wyglądających hotelu w Lake Placid. Nawet nie mieliśmy siły szukać najtańszego noclegu :) 

Samo miasteczko to takie trochę Zakopane w którym jednak odbyła się olimpiada. W sobotę opanował je dziki tłum i festiwal BBQ, w niedzielę wieczorem było ciszej i przyjemniej. W poniedziałek nie mieliśmy już siły chodzić więc podjechaliśmy samochodem na inną górę, Whiteface: 

Whiteface Mt.

Lake Placid
A wieczorem wróciliśmy do Kingston, zaopatrując się 3 opakowania naszych ulubionych lodów ze stacji benzynowej  Stewart's (smaki: Adirondack Bear Paw, Maple Walnut, Cherry Vanilla). 

Tyle zachodu, bolące nogi, a chodziło tak naprawdę o te lody :)