Wiem wiem. Ja też mam już dość zdjęć jezior, łódek i dramatycznych sosen. Dlatego w długi weekend wymyśliliśmy góry. Że za ciepło? Eeee tam! Ważne, że nie trzeba daleko jechać ani rezerwować kempingów z wyprzedzeniem, bo u nas, jak zwykle z planowaniem jest dość kiepsko.
W piatek jeszcze wybralismy się na wyspę, do znajomych. Na promie spotkaliśmy Megan, urocze dziewczę hodujące amatorsko kurczaki. Zgadaliśmy się co do naszych weekendowych wędrówkowych planów. Megan podpowiedziała nam dokładniej co i jak, bo kiedyś sama przeszła dokładnie tę trasę, którą zamierzaliśmy pokonać w Adirnodackach.
Następnie przeżyłam drobne załamanie nerwowe, gdy okazało się, że juz nie poznajemy nowych ludzi, tylko tych samych których spotkaliśmy jakiś czas temu, w zupełnie innych okolicznościach. Na wyspie spotkaliśmy dziewczynę którą kiedyś poznałam na warszatach szukania pracy i chłopaka z którym tańczyłam square dance a także innego chłopaka, który kiedyś remontował nasz dom i znajomą z wielkopomnej wystawy I AM WATER o której to wystawie nic nie napisałam, a szkoda bo to był niezły temat na blogonotkę. I oni wszyscy (no prawie) są zaangażowani w couchsurfing. Ufff. Trochę duszno :)
W każdym razie, w sobote rano spakowaliśmy się i wiooo! do USA. Wymyśliliśmy, że co tam będziemy chodzć po niższych górkach, kiedy najwyższy szczyt ma jedynie 1629 m. n.p.m. i można go zdobyć podczas jednodniowej, 20 kilometrowej wycieczki, pokonując jedynie 1000 m. wysokości.
Dotarcie w Adirondacki zajęło nam oczywiście więcej czasu, niż zaplanowane 3,5 godz. A bo korek na autostradzie (ciężarówka się spaliła) no i granica. Póżniej jeszcze jakiś lunch w przydrożnej restauracji, bardzo smaczne jedzenie, awokado z nadzieniem krabowym i do tego chowder. Zapoznaliśmy się z lokalną prasą, niezbyt aktualną bo sprzed tygodnia. Podano tak interesujące informacje, jak ta o wypadku podczas sensu hipnozy w Monteralu, w prywatej szkole, gdzie hipnotyzer pozostawił kilkanaście dziewczat w stanie transu, a także oświadczenie firmy adidas, która wycofała ze sprzedaży nowy projekt obuwia sportowego, z łańcuchem wokół kostki, gdyż zdaniem krytyków stylistyką zbytnio nawiązywał do czasów niewolnictwa. Nic nie wiedzieliśmy, że tymczasem na wschodnim wybrzeżu spustoszenie siał huragan.
Na szlak wyruszliśmy ok 18.00 Wcześniej jeszcze zaopatrzyliśmy się w wymagane prawem stanu Nowy Jork beczki anty-misiowe:
Niestety, pomimo notorycznie nagabujących nas parkowych strażników, czy aby na pewno posiadamy beczkę i wielu tabliczek informacyjnych ostrzegających przed misiami, jedyny niedźwiedź atakujący nasze pożywienie wyglądał tak:
A w nocy do namiotu przychodziły tylko króliki, wiewiórki i żaby.
Rano wyruszliśmy na szlak. Droga na szczyt nie była zbyt ciekawa, choć na szczęście prowadziła przez las. Po ok. 3 godzinach niezłej wyrypy drzewa przestały rosnąc i mogliśmy zacząć podziwiać widoki:
Atak na szczyt przyspieszyły cholerne czarne muchy, które pojawiały się, gdy tylko zatrzymywaliśmy się na moment. Sama góra wygląda tak:
|
Mt Marcy |
Ci w śpiworach to rodacy. W ogóle w tych górach byli sami współrezydenci z Kanady. Wszyscy bardzo sympatyczi i rozmowni.
Droga na dół oczywiście nie było wcale łatwiejsza, choć szlak prowadził przez bardziej urozmaicone tereny:
Na zakończenie byliśmy tak zmordowani, że zatrzymaliśmy się w pierwszym przyzwoicie wyglądających hotelu w Lake Placid. Nawet nie mieliśmy siły szukać najtańszego noclegu :)
Samo miasteczko to takie trochę Zakopane w którym jednak odbyła się olimpiada. W sobotę opanował je dziki tłum i festiwal BBQ, w niedzielę wieczorem było ciszej i przyjemniej. W poniedziałek nie mieliśmy już siły chodzić więc podjechaliśmy samochodem na inną górę, Whiteface:
|
Whiteface Mt. |
|
Lake Placid |
A wieczorem wróciliśmy do Kingston, zaopatrując się 3 opakowania naszych ulubionych lodów ze stacji benzynowej
Stewart's (smaki: Adirondack Bear Paw, Maple Walnut, Cherry Vanilla).
Tyle zachodu, bolące nogi, a chodziło tak naprawdę o te lody :)