sobota, 27 sierpnia 2011

Wapniak's City Blues Festival

Kingston pierwotnie było zbudowane z wapienia, wapienne są zabytkowe kościoły i ratusz, wapienne są najstarsze rezydencje kingstońskich notabli. Teraz miasto zbudowane jest z dry-wall-u, a tylko fasady budynków oblepia wapień. No ale że tradycja w Kanadzie to ważna rzecz, Kingston nosi dumnie przydomek "wapiennego miasta". Większość kanadyjskich miast, oprócz przydomków, posiada również doroczne imprezy, mające w zamyśle wyróżniać je spośród seki innych, identycznych kanadyjskich miasteczek, budowanych w duchu imperializmu brytyjskiego. W dużych miastach są to z reguły festiwale filmowe, Montreal słynie z festiwalu jazzowego, natomiast mniejsze miejscowości jakoś sobie muszą radzić, takie Sudbury np. organizuje doroczny festiwal czosnku Kingston jest gdzieś w połowie drogi, chciałoby się wybić na wielkomiejskość ale mieszkańcy okolicznych wiosek zdecydowanie uniemożliwiają to zadanie. Zresztą, skąd ja to znam :)

Takim dużym kingstońskim wydarzeniem (dużym na skalę 120 tyś. miasteczka) jest festiwal bluesowy. Ja nie przepadam za bluesem. To znaczy, nie przepadałam do wczoraj. Ale po kolei. No więc nie chciało mi się iść, główna scena festiwalowa rozłożona jest pod lokalnym supermarketem, a ja z tym miejscem mam same złe wspomnienia, jak parada św. Mikołaja (kicha świata) i finał festiwalu grajków ulicznych (jeszcze większa kicha). Jednak poszliśmy, zakupiliśmy wejściówki, dycha za cały weekend plus wjazd do klubów, wiec nieźle. Zespół grający na głównej scenie oczywiście był beznadziejny, bo miejsce pod supermarketem jest przeklęte, postanowiliśmy więc sprawdzić kluby. W zabawie bierze udział chyba 10 kingstońskich knajp, wszystkie w obrębie rynku. Udało nam się chyba za drugim razem. Grał Murzyn. Gruby Murzyn. O rany. To było coś. Ten gość normalnie kochał się ze swoją gitarą. Jedną ręką grał lepiej niż wszyscy polscy "bluesmani". Miałam ciarki i nie mogłam oderwać wzroku. Jeszcze przed chwilą byłam przekonana, że to zespół z Chicago (no bo skąd). Ale nie, Kanada. North Preston, Nowa Szkocja. Ten kraj jednak potrafi zadziwić :) Carson Downey Band Sprawdźcie sami.

A wiecie, blues ma jeszcze to do siebie, że słuchają go głownie ludzie... no w wieku moich rodziców. Nie żebym chciała stosować jakiś age'yzm, ale taka jest prawda. No więc były panie, ładnie ubrane i ufryzowane, panowie w koszulach albo właśnie oldskulowo bluesowi, z długimi włosami, brodami i koszulkami z nazwami zespołów. Ale zazdrościłam, bo potrafili bardzo ładnie tańczyć w parach. I w ogóle super się bawili. I gdy my wracaliśmy do domu tak jakoś zaraz po północy, to impreza dopiero się rozkręcała. Marcin robił furorę swoją koszulką   The Grateful Dead  padały pytania, ile razy był na ich koncercie. Bo np jeden pan był 33 razy. Ha ha. No, jak zespól się rozpadł to Marcin był nastolatkiem, w pierwszej klasie liceum :)

Wniosek z tego taki, że warto czasem posłuchać bluesa, choćby po to, żeby oswoić się z tym, jak to będzie za te 10 czy 20 lat :)

A dziś jedziemy na wieś, posłuchać kanadyjskiego folku. Stay tuned.

PS. Dlaczego bluesmani mają takie beznadzieje   strony internetowe ?

czwartek, 25 sierpnia 2011

różne recepty

W niedzielę odwiedziliśmy moją ulubioną kanadyjską koleżankę z ulicy Różanej, korzystając z zaproszenia na rodzinny obiadek

Koleżanka zawsze ma jakieś ciekawe pomysły na poprawę nastroju, tym razem jest w fazie "żywej wody". Kolega przynosi jej tę wodę w baniaczku, a ona twierdzi, że chudnie od niej i lepiej się czuje i że w ogóle bosko.

Obiadek był smaczny, rodzinne spotkanie sympatyczne, ale najciekawszą częścią wieczoru było sprawdzanie odczynu różnych napojów papierkiem lakmusowym. Bo "żywa woda" jest żywa dlatego, że ma odczyn alkaliczny a normalna kranówka jest zła, bo nie dość że kwaśna to jeszcze chlorowana. Wynik przeprowadzonego eksperymentu nie był zaskakujący: zgodnie z hipotezą, najbardziej zasadowa czyli najzdrowsza okazała się czysta, żywa wódka :)

Z innych recept na poprawę nastroju to nieskuteczne są filmy brazylijskie. Szczególnie, jeśli hasło "hej hej hej inni mają jeszcze gorzej" nie powoduje u was uśmiechu oraz jeśli irytują was słabe scenariusze udające dobre scenariusze.

Za to warto polecić: jamajskie curry, babskie ploteczki, jogę o 7 rano z Moną Muttavali. Księgę wypisów starobuddyjskich Ireneusza Kanii (ten gość jest genialny!) i zaprzestanie małżeńskich kłótni. He he.


sobota, 20 sierpnia 2011

mnóstwo niczego

Tydzień jakiś taki beznadziejny. Z ciekawszych zdarzeń to gościliśmy kolejnych couchsurferów, tym razem małżeństwo z Francji, Marie i Jocelyn. Celem ich podróży jest jakieś niewielkie miasteczko w Manitobie, w którym mieszkają potomkowie pra-pra babci Marie. Marie nie mówiła po angielsku, a że mój francuski teraz jest już w szczątkowej formie to Jocelyn tłumaczył i jakoś daliśmy radę, byli bardzo wyrozumiali. Marie jest lekarzem weterynarii, pracuje w klinice w samym centrum Paryża, przy Champs-Elysees i opiekowała się kiedyś psem Jaques-a Chiraca. Taka historia :)

Próbowaliśmy też pływać trochę na kajakach z klubu, tym razem były to sea-kayaks, ale ciężko mi szło, duże fale i brak kondycji nie pozwoliły mi dotrzeć do  celu czyli Cedar Island

Innym miłym wydarzeniem był powrót Damiana i Caroline z Gór Skalistych i wspólna kolacja, podczas której Caroline opowiadała o swojej anty-niedźwiedziej paranoi. Tym większej, że przez Icefields Parkway podróżowali rowerami. A wszelkie anty-misiowe ostrzeżenia mówią: gdy napotkasz na swojej drodze misia wróć do samochodu. O rowerzystów jakoś nikt się nie troszczy.  Co ciekawe, podczas 10-dniowej wycieczki Caroline nie zauważyła ani jednego niedźwiedzia, w przeciwieństwie do Damiana który widział, jak jednego misia potrącił samochód.

Paranoi się nie dziwię, w internecie można przeczytać różne, mrożące krew w żyłach historie, na mnie duże wrażenie wywarła ostatnio informacja z onetu , ale jak ktoś wrażliwy to lepiej niech nie czyta.

Oprócz misiów tematem rozmowy była sytuacja na świecie w kontekście polityki sąsiedniego kraju, dyskusja tym ciekawsza, że dołączył do nas sąsiad, Chris Brown wraz ze swoim gościem, Christianem, też muzykiem i jednocześnie stolarzem, z Kalifornii.  Do tego oczywiście nieśmiertelny samograj czyli przygody przy przekraczaniu amerykańsko-kanadyjskiej granicy. I wszystkich innych granic na świecie. Zagadaliśmy się i przegapiliśmy prom o 10.40 i musieliśmy zostać do północy a biedny Damian rano leciał do Rzymu...

Kupiłam też bilet do domu, będę 18 września w Krakowie. Lecę przez Brukselę, indyjskimi liniami Jet Airlines. To może być ciekawe doświadczenie.

Poza tym wciąż się kłócimy... ciężka atmosfera...




poniedziałek, 15 sierpnia 2011

1000 wysp

Mamy takiego znajomego Irańczyka, o wdzięcznym imieniu Arash. Arash pochodzi z Teheranu, mieszka w Kingston, ale wcześniej mieszkał i studiował w St John's, na Nowej Funlandii. Pewnego dnia szliśmy sobie na prom, był wtedy festiwal na wyspie Wolfa i przypadkiem spotkaliśmy Arasha z dziewczyną. Ku naszemu zdumieniu okazało się że Arash, pomimo 2 lat spędzonych w Kingston jeszcze nigdy nie był na Wolfie Island. Ale zrozumieliśmy, gdy wyjaśnił że po Nowej Funlandii ma serdecznie dosyć wysp, wody, ryb i ptaków :)

Niniejszym ostrzegam: ten wpis będzie o rzece, kajakach, wyspach rybach i ptakach.

Z tymi 1000 wysp to tak jak z Wawelem w Krakowie. Albo Jasną Górą w Częstochowie. Lokalsi zostawiają te atrakcje turystom, albo pielgrzymom. 1000 Wysp to najbliższy nam turystyczny cientr, 30 km stąd. Ślicznie tam, ale wiecie, stateczki, rejsy, rodziny, Zagraniczni Turyści (czyli Amerykanie) no jakoś nas to odstraszało do tej pory. Do momentu, gdy Marcin znalazł w sieci informację, że jakieś 10 z prawie 2000 wysp jest w zarządzie Parks Canada. I można tam nocować i uwaga: nie trzeba rezerwować miejsc campingowych.

Tu dygresja: gdy pierwszy raz wybraliśmy się do parku popływać kajakiem, było to jakieś 3 lata temu, zarezerwowaliśmy kajak w wypożyczalni, ale nie zarezerwowaliśmy miejsc campingowych. Jakież było nasze zdumienie i rozczarowanie, gdy okazało się, że w takim razie, nie mamy za bardzo dokąd płynąć bo nie mamy noclegu. Do tego jeszcze zażyczyliśmy sobie wtedy wielki, dwuosobowy, ciężki kajak. I jak obsługa parku wiedziona współczuciem wynalazła nam jakieś zapomniane miejsce nad uroczym Sunday Lake, to portaż tego przeogromnego kajaka przez 300 metrów lasu był praktycznie ponad nasze siły. Nie wspomnę już o uginającym się dachu toyotki, na którym ów kajak chwilę wieźliśmy. Ani o zdziwionych spojrzeniach napotkanych Kanadyjczyków, którzy nawet pokusili się o stwierdzenie że W ŻYCIU nie widzieli, żeby ktoś portażował kajak. W dodatku tandem.

Teraz już jesteśmy starsi i mądrzejsi. Wypożyczyliśmy właśnie taki ciężki kajak bo św. Wawrzyniec to duża rzeka i  może nieźle bujać. No i nie ma żadnych portaży.

Wycieczka była bardzo udana, mieliśmy różne przygody, na przykład rozbiliśmy namiot pod drzewem na którym gniazdo miała rodzina rybołowów Ptaki radośnie obsrały nasz namiocik.  Na tym samym campingu zostaliśmy okradzeni przez agresywne szopy. Porwały nam chleb, praktycznie na naszych oczach. Pewnie, że były tabliczki, uważać na agresywne szopy, chronić jedzenie, ale jak zwykle zignorowaliśmy ostrzeżenia. Raz prawie dopłynęliśmy do U.S.A (granica idzie rzeką) a raz jakiś niezbyt mądry wyrostek strzelał do nas z wiatrówki. No i na okrągło jeździły i huczały wielkie motorowe łodzie, o kształcie penisów, na pewno mające za zadanie coś kompensować właścicielom.

Został nam jeszcze na przyszłość ciekawy kawałek do przepłynięcia, w pobliżu Rockport i mostu do U.S.A Jeśli ktoś jest chętny przygód, zapraszamy :)

Tu kilka zdjęć, na zachętę:


rejs stateczkiem, 2 godz, 30 dol za osobę, nie trzeba machać wiosłem


to tylko kawałek tej dużej rzeki
łódź w kształcie sami wiecie czego :)


środa, 10 sierpnia 2011

Jak Króla Popiela myszy zjadły

Sierpień to czas pożegnań. Różni znajomi (a właściwie znajome) wyprowadzają się z Kingston, na przykład Claire. Miła z niej dziewczyna, choć lekko dziwna. Jest Amerykanką, pochodzi z Denver, Colorado i marzy o tym, żeby płynnie mówić po polsku oraz zamieszkać w Warszawie. O ile mi wiadomo, nie ma polskich przodków, co być może tłumaczy jej pasję.

Innym jej marzeniem jest zdobycie zawodu projektantki ubrań, uzyskała nawet stypendium na uniwersytecie w Dortmundzie, żeby móc studiować projektowanie mody (tak, Claire mówi po niemiecku, rosyjsku, holendersku francusku i trochę po włosku. I całkiem nieźle po polsku). Wyprowadza się niedługo z Kingston i w zeszłym tygodniu urządzała imprezę pożegnalną. Sama impreza może nie nie byłaby warta wspomnienia, gdyby nie fakt, że zapoznaliśmy tam jednego ciekawego fotografa i jednego prawnika. Fotograf pokazywał na iphonie swoje prace a prawnik opowiedział mi o możliwości wolontariatu w Galerii Uniwersyteckiej

Sprawa wolontariatu ślimaczy się od tygodnia (głownie, oczywiście z MOJEJ winy), w międzyczasie odbyło się kolejne pożegnanie, tym razem Laury. Laura to była dziewczyna byłego współlokatora Marcina, Matta, tego co miał kotkę o wdzięcznym imieniu Violet, którą notorycznie przekarmiał bananami. Marcin z Laurą znaleźli platformę porozumienia, opartą o wspólną troskę o dobre samopoczucie kotki. W każdym razie, w poniedziałek, Laura zaprosiła nas do knajpy-browaru na pożegnalne piwo, gdyż dostała stypendium doktoranckie w Oksfordzie i zaczyna tam studia jesienią.

Już byliśmy w drodze do pubu gdy WTEM! usłyszeliśmy a następnie zobaczyliśmy orkiestrę dętą Orkiestra maszerowała główną ulicą miasta, Princess i zmierzała w dokładnie przeciwnym kierunku niż my. Czemu jak czemu, ale orkiestrze dętej mój mąż nie mógł się oprzeć. Wypiliśmy grzecznościowo po jednym piwie w towarzystwie koleżanek Laury z Wydziału Literatury i uciekliśmy do tancbudy, w której orkiestra miała zagrać koncert.

Koncert był przedni, jako pierwsze zagrało znane już czytelnikom From the Sun, następna była punkowo-hardcorowa kapela z Long Island Math The Band a na deser orkiestra, szaleńczo bałkańska, nawet zagrali Ederlezi  ale, co dziwne, nie posiadają ani jednego Bałkańczyka w składzie. Myślałam, że zachwycona publiczność rozniesie knajpę, wiadomo, tu sama prowizorka, wszystko jest zbudowane ze styropianu. Wychodząc spotkaliśmy... Laurę z niedobitkami jej gości...

A dziś obejrzeliśmy musical, będący częścią festiwalu urządzonego na cześć Sir Johna A. Macdonalda pierwszego premiera niepodległej Kanady, najsłynniejszego obywatela zacnego miasta Kingston. Marcin zauważył tłumek ludzi pod kościołem w którym odbywał się spektakl i namówił mnie żeby jednak dać Macdonaldowi szansę. Muzycznie przedstawienie było po prostu żenujące (ące ące), ale historia sama w sobie dość ciekawie opowiedziana.  Każdy naród potrzebuje mitu założycielskiego, mit założycielski Kanady zawiera w sobie postać premiera - zacnego prawnika jednakowoż przekupnego alkoholika i dziwkarza. Czyli każdy facet to świnia a polityk to świnia podwójna. Spektakl wyjaśniał również upośledzoną (przynajmniej do lat 60 XX wieku) pozycję frankofonów i rozgrzeszał Macdonalda z wykonania wyroku śmierci na przywódcy rebelii Metysów, Louisie Rielu Czyli jaki z tego morał? Czyżby było to zakamuflowane ostrzeżenie dla Innuitów i Indian?

To jeszcze się pochwalę, że mamy działający (!) projektor, teraz nic tylko będziemy oglądać filmy, w samą porę, gdyż jesień się zbliża, noce już chłodne.

No a wpis był o tym, że mąż ma zawsze rację :)

PS. Zainteresowanych historią Kanady odsyłam do zadziwiająco wciąż aktualnej "Kanady pachnącej żywicą" Arkadego Fiedlera. 




niedziela, 7 sierpnia 2011

Wolfie Island Music Fest

Jest taki festiwal. Niewielki, kameralny, na wyspie czyli na wsi. Zespoły lokalne, mniej i bardziej gwiazdorskie, z kręgów "gitarą i piórem" poprzez indie, post-indie, electro, disco-electro i rap. Fajna atmosfera, biało i bezpiecznie, trochę znajomych, nauczyłam się nowej sztuczki: mocny alkohol na teren festiwalu wnosi się w pistoletach-sikawkach-zabawkach. Mieliśmy problem z dotarciem na wyspę bo prom, nie wiedzieć dlaczego odpłynął 10 minut przed czasem.  To nam dało godzinę, aby obejrzeć wyścigi super-szybkich łódek motorowych: http://www.pokerrunsamerica.com/

Na wyspie było dobre piwo i wstrętne frytki od których dziś boli mnie żołądek. Najfajniejsze występy to The Great Lake Swimmers  The Wooden Sky i Plants and Animals Finałowe Stars z Monteralu nie przekonało nas na tyle, żebyśmy zechcieli czekać na kolejny prom i grzecznie, o 10.40 wieczorkiem wróciliśmy do Kingston.

                                             ***

Na zakończenie opowieść o dwóch najwierniejszych uczniach Buddy. Nazywali się Sariputta i Mahamoggallana, żyli sobie w bogatych rodzinach braminicznych, dobrze im się wiodło, aż pewnego razu wybrali się na wielki festyn który odbywał się w okolicy, trzy dni nieustannej zabawy, przedstawień i muzyki. Pewnego poranka, przy śniadaniu, zaczęli narzekać, że bardzo źle spali w nocy, gdyż dręczyło ich (jednocześnie!) to samo fundamentalne pytanie, o sens nieustannej zabawy i rozrywki. Razem doszli do wniosku, że mają dość próżniaczego życia, porzucili swoje rodziny, majątki i dobra i jedynie z niewielkim zawiniątkiem wyruszyli w drogę, aby odszukać nauczyciela, który wyjaśni im, jaki jest sens istnienia. Zanim spotkali Gotamę, spędzili kilkadziesiąt lat na bezowocnych poszukiwaniach, włócząc się po indyjskich drogach i szukając prawdy wśród nauk ówczesnych proroków. Na szczęście po spotkaniu z Buddą sprawy nabrały tempa i obaj dostąpili oświecenia w przeciągu tygodnia :) Czego i Wam z całego serca życzę.

piątek, 5 sierpnia 2011

chandra

Zdarza się. Nawet najlepszym. Nawet w najcieplejszy, letni dzień. Że wszystko nie takie. Świat nie taki. I ludzie też nie. Na poprawę nastroju upiekłam ciasto
Obejrzeliśmy film  Jak zwykle, dzięki nieograniczonym zasobom biblioteki. No niestety, film był rewelacyjny, ale zdecydowanie nie na dzień z chandrą. W miarę oglądania robiło mi się coraz bardziej niewygodnie na naszym ogromnym i miękkim materacu.  Po czymś takim uświadamiasz sobie, że twoje problemy są po prostu śmieszne, ale to wcale nie ułatwia życia. Wręcz przeciwnie. Dopadają cię wyrzuty sumienia z powodu znajdowania się w lepszej części świata. Kolejne kawałki czekoladowej masy utykają w gardle. Właściwie mogłaby być już jesień.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Everybody needs love and friendship

Kolejny koncert w The Mansion. Jako pierwsi wystąpili The Gertrudes lokalne gwiazdy, zespół tak rozbudowany osobowo, że nie mieszczą się chyba na żadnej z kingstońskich scen. Oprócz świetnej wokalistki - bez specjalnych rewelacji. Po prostu za dużo ich.

A propos wokalistki: Marcin mówił, że słyszał ją kiedyś na koncercie w Artelu, gdy śpiewała w chórkach dla lokalnego rapera chińskiego pochodzenia, zaangażowanego w nurt kultury gejowskiej. Teksty piosenek były o tym, że co prawda w Kingston nie ma gej-baru, ale jest za to sporo żeglarzy i przystojnych chłopaków z Królewskiej Szkoły Wojskowej :)

Druga część wieczoru należała do  Dave'a Clark'a  i jego Woodshed Orchestra. Ucieszyliśmy się, gdy zobaczyliśmy znajomą czapeczkę Dave'a. On jest gwarancją dobrej zabawy. Jeszcze w Toronto, w niedzielne wieczory  chodziliśmy do Tranzaca posłuchać The Woodchopper's Association którym z zapamiętaniem dyrygował. Teraz wrócił z trasy ze wschodniego wybrzeża, gdzie podobno występowali razem z The Arcade Fire, którymi również dowodził. No nie dziwię się. Facet jest Uber-Hipsterem, super-wodzirejem, w roli amuletu zawiesza sobie na szyi cytrynę, pisze dziwne wiersze, gra, śpiewa i rozbawia publiczność np udając kotka. 

Zamiast szwendać się po knajpach nocą miałam do wyboru podróż canoe przez 1000 Wysp, z Joe, Hillary i 6 dzieciakami. Ale jakoś nie uśmiechało mi się, ani wiosłowanie w wieeelkim, 22-stopowym canoe, ani układanie dzieciaków do snu i gotowanie im posiłków :)  Do tego od piątku na wyspie jest festiwal i mam nadzieję, że w końcu uda mi się w nim uczestniczyć.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Metta Sutta - Miłująca Dobroć

Przez ostatnie 10 dni głównie kroiłam warzywa. Siekałam tofu. Płukałam sałatę. Myłam podłogi i stałam na zmywaku. Jakimś cudem przeżyłam 40-stopniowy upał w kuchni pełnej niespodzanek i ludzi z róznych stron świata. Przygotowywałam jedzenie dla 75 głodnych Chińczyków, którzy przyjechali pod Barrie, nauczyc się medytować. Ja też medytowałam, tym razem głownie nad tekstem o nazwie Sutta Dobroci

Cieszę się, że to zrobiłam, ale również cieszę się, że wróciłam do domu. Bo tu wciąż trwa piękne lato, można kąpać się w jeziorze, zwiedzać lokalne atrakcje w postaci jaskini o wdzięcznej nazwie "piekielna dziura", otrzymać z nienacka słoik małosolnych ogorków, cieszyć się towarzystem znajomych, pić wino, jeść lody i wracać po zmroku do Kingston, zasypiając ze zmęczenia na twardej, promowej ławeczce.