Byron wyjechal, przyjechala Natalia z Paul'em, po drodze byla kolejna impreza na wyspie, polaczona z pilka nozna i plywaniem w jeziorze, festiwal przedstawien ulicznych (jak zwykle kicha swiata), niedziela nad Gould Lake, kanu, piknik i plywanie, pozniej kolejni couchsurferzy - tym razem z Austrii, czyli trudno narzekac na nude. Pogoda wciaz cudowna. Najlepsze wakacje w zyciu :)
A teraz wyjezdzam, wroce za 2 tygodnie, do zobaczenia i przeczytania w sierpniu!
PS. Tez nie lubie jak nie ma polskiej czcionki ;)
coś tam coś tam. czyli nie można ucieć od samego siebie, przenosząc się z miejsca na miejsce.
wtorek, 19 lipca 2011
czwartek, 14 lipca 2011
gangsta rap
Mieszka z nami ostatnio Byron. Mieszka, bo ma trochę problemów, tu na miejscu w Kingston i nie może przez to imprezować w Montrealu. Byron jest wielkim (także ze względu na wzrost) fanem gangsta rapu. W jego mieszkaniu wisi ogromny plakat Notoriusa B.I.G. Ale tak naprawdę to Byron kocha śp. Tupaca Shakura. Jednego wieczoru nawet przestał na chwilę pracować i zaprezentował nam swoje ulubione, gangsta-rapowe kawałki.
No więc mieszka sobie Byron, łazi po domu i gada non-stop do telefonu (taka praca) to ja postanowiłam wyjść. Z książeczką pod pachą, do parku, parę kroków stąd. Park nosi wdzięczną nazwę Skeleton Parku, bo to równocześnie cmentarz żołnierzy irlandzkich. Park oczywiście jest nawiedzony. Więc żeby było w klimacie, nawiedził mnie w parku duch, słusznej postury, czarny jak as pikowy, prosto z Jamajki. No może nie prosto, bo po drodze spędził kilka lat w torontońskich i lokalnych więzieniach (nie wchodziłam w szczegóły, za co, ale więzienia tutejsze są federalne więc siedzą w nich skazani za poważniejsze wykroczenia). Nie reagował za bardzo na moje sugestie, że jednak wolałabym poczytać książkę. Nazywał mnie "girlfriend". Oczywiście na Jamajce był DJ-em. Stropił się ale tylko troszkę, gdy usłyszał, że mam męża. Uznał, że skoro z nim rozmawiam, to po prostu mąż mnie nie kocha :)
No dobra, następnym razem pójdę poczytać książkę do kawiarni.
No więc mieszka sobie Byron, łazi po domu i gada non-stop do telefonu (taka praca) to ja postanowiłam wyjść. Z książeczką pod pachą, do parku, parę kroków stąd. Park nosi wdzięczną nazwę Skeleton Parku, bo to równocześnie cmentarz żołnierzy irlandzkich. Park oczywiście jest nawiedzony. Więc żeby było w klimacie, nawiedził mnie w parku duch, słusznej postury, czarny jak as pikowy, prosto z Jamajki. No może nie prosto, bo po drodze spędził kilka lat w torontońskich i lokalnych więzieniach (nie wchodziłam w szczegóły, za co, ale więzienia tutejsze są federalne więc siedzą w nich skazani za poważniejsze wykroczenia). Nie reagował za bardzo na moje sugestie, że jednak wolałabym poczytać książkę. Nazywał mnie "girlfriend". Oczywiście na Jamajce był DJ-em. Stropił się ale tylko troszkę, gdy usłyszał, że mam męża. Uznał, że skoro z nim rozmawiam, to po prostu mąż mnie nie kocha :)
No dobra, następnym razem pójdę poczytać książkę do kawiarni.
2pac i Bobik |
środa, 13 lipca 2011
poniedziałek, 11 lipca 2011
lato
Jak ciepło! jak miło! jak cudownie! Niekończące się wakacje :) We czwartek byliśmy na plaży, na wyspie Wolfe'a, razem ze znajomymi Francuzami. Damian z Marcinem urwali sie trochę z pracy i pojechaliśmy na rowerach. To niezła wycieczka, 10 km w jedna stronę +20 min na promie. Dobrze, że okropna, 5-km droga szutrowa którą trzeba jechać pod wiatr jest juz wyasfaltowana. Na plażę dotarlismy popołudniem, było pusto, tylko trochę glonów w wodzie i gdzieniegdzie martwe wielkie ryby, pożerane przez białe robale. Ale poza tym jest tam bardzo ładnie. Nawiązaliśmy krótką konwersację z 23-letnim Kanadyjczykiem, któremu nie mieściło się w głowie, że obcokrajowcy żeby pracować, potrzebują specjalnego zezwolenia. Eh, Canada... W drodze powrotnej widzieliśmy ogrooomnego skunksa. Ale daleko. I nie wypuścił smrodku.
W piątek znów popłynęliśmy na wyspę, bo grał Chris Brown , w którym się zakochałam. Koncert był taki sobie, bo tym razem Chris wystepował z zespołem country. My nie lubimy country. Od country boli głowa. Na szczęście przyszło sporo znajomych, można było zapoznać się z najnowszymi ploteczkami z wyspy, oraz dowiedzieć, że jest dom do wynajęcia. Ładny, żółty, zaraz obok przystani. Za jedyne 1200 dol miesięcznie. No więc niestety nie w tym życiu :) choć gdybyśmy zamieszkali na wyspie to może stalibyśmy się na tyle atrakcyjni, że ktoś by nas w końcu z rodziny odwiedził.
W sobotę byliśmy na spacerze, nad ślicznym małym jeziorkiem. Oprócz jeziorka w okolicy jest stara kopalnia miki i można sobie tę mikę oglądać, jak się błyszczy i łuszczy. No i spotkał nas jeżozwierz! Myślałam że to takie mityczne raczej zwierzę, ale nie, ten żył i chodził sobie pokracznie po lesie, nawet wdrapał się na drzewo - jeżozwierzowe :) Słodki był! Aha one po polsku nazywają się ursony - ile to można się ciekawych rzeczy dowiedzieć, przy okazji pisania bloga.
W niedzielę intensywnie ćwiczyłam jogę z taką dziwną instruktorką z Ottawy, co krzyczy i bywa niemiła dla studentów. Ale dobrze prowadzi zajęcia. A później był potluck, czyli składkowy obiad, w pięknym ogrodzie, w towarzystwie emerytów i dzieci. Dzieci były zabawne, a emeryci to starzy hippisi. Wróciłam wieczorem do domu a tam impreza na całego, jacyś couchserferzy, Byron który ostatnio sie u nas zadomowił, Caroline i inni Francuzi z jeszcze jedną Francuzką. No miło. Kolejny tydzień też będzie ciepły i słoneczny!
W piątek znów popłynęliśmy na wyspę, bo grał Chris Brown , w którym się zakochałam. Koncert był taki sobie, bo tym razem Chris wystepował z zespołem country. My nie lubimy country. Od country boli głowa. Na szczęście przyszło sporo znajomych, można było zapoznać się z najnowszymi ploteczkami z wyspy, oraz dowiedzieć, że jest dom do wynajęcia. Ładny, żółty, zaraz obok przystani. Za jedyne 1200 dol miesięcznie. No więc niestety nie w tym życiu :) choć gdybyśmy zamieszkali na wyspie to może stalibyśmy się na tyle atrakcyjni, że ktoś by nas w końcu z rodziny odwiedził.
W sobotę byliśmy na spacerze, nad ślicznym małym jeziorkiem. Oprócz jeziorka w okolicy jest stara kopalnia miki i można sobie tę mikę oglądać, jak się błyszczy i łuszczy. No i spotkał nas jeżozwierz! Myślałam że to takie mityczne raczej zwierzę, ale nie, ten żył i chodził sobie pokracznie po lesie, nawet wdrapał się na drzewo - jeżozwierzowe :) Słodki był! Aha one po polsku nazywają się ursony - ile to można się ciekawych rzeczy dowiedzieć, przy okazji pisania bloga.
W niedzielę intensywnie ćwiczyłam jogę z taką dziwną instruktorką z Ottawy, co krzyczy i bywa niemiła dla studentów. Ale dobrze prowadzi zajęcia. A później był potluck, czyli składkowy obiad, w pięknym ogrodzie, w towarzystwie emerytów i dzieci. Dzieci były zabawne, a emeryci to starzy hippisi. Wróciłam wieczorem do domu a tam impreza na całego, jacyś couchserferzy, Byron który ostatnio sie u nas zadomowił, Caroline i inni Francuzi z jeszcze jedną Francuzką. No miło. Kolejny tydzień też będzie ciepły i słoneczny!
środa, 6 lipca 2011
koncert
Wczoraj w the Mansion fajny koncert, grały 3 zespoły, muzykę którą nieczęsto można usłyszeć w Kingston:
The Mamaku Project - przybyli aż z dalekiej Nowej Zelandii i nawet zaśpiewali ze dwie piosenki po maorysku. Mieli świetnego saksofonistę, ciekawą wokalistke, fajne urządzenie produkujace rytm i różne transowe efekty, ale dla mnie brzmieli za bardzo jak Paris Combo. Może dlatego, że głównie śpiewali po francusku, a Marcin mówi, że wszytkie francuskie wokalistki śpiewają zawsze tak samo.
Następnie zagrała lokalna The Swamp Ward Orchestra również głównie po francusku, tym razem były to dawne, tradycyjne piosenki osadników z Quebecu. Projekt trochę taki dziewczyński, była lira korbowa, banjo i wiolonczela, ale do współpracy zaproszeni zostali też mężczyźni - perkusista i znany nam skądinąd basista Ci z kolei przypominali mi "Kapelę ze Wsi Warszawa". Ale to dobre skojarzenie. W każdym razie energii było znacznie więcej niż przy Mamaku, może nowozelandczycy byli zmęczeni występami w stolicy Nunavutu, Iqaluit. Publiczność tańczyła i domagała się bisów, a to raczej rzadkość w statecznym Kingston.
Najlepszy występ był oczywiście na końcu. Totalna zmiana klimatu i stylistyki, całkiem inna muzyka. Zespół "From the Sun", coś na kształt pozytywnej psychodeli z lat 70 z muzykami wyglądającymi jak przed odwykiem heroinowym. Co więcej, ci muzycy to nasi sądziedzi z komuny artystycznej the Artel No w każdym razie chłopaki oraz wokalistka dawali radę kapitalnie. Muzyka płynęła, publika szalała. Niestety, nie znalazłam żadnego linka, nie promują się w sieci. Widocznie nie muszą.
Do domu wróciliśmy 2.15 nad ranem, bardzo zadowoleni i w dodatku trzeźwi ;)
The Mamaku Project - przybyli aż z dalekiej Nowej Zelandii i nawet zaśpiewali ze dwie piosenki po maorysku. Mieli świetnego saksofonistę, ciekawą wokalistke, fajne urządzenie produkujace rytm i różne transowe efekty, ale dla mnie brzmieli za bardzo jak Paris Combo. Może dlatego, że głównie śpiewali po francusku, a Marcin mówi, że wszytkie francuskie wokalistki śpiewają zawsze tak samo.
Następnie zagrała lokalna The Swamp Ward Orchestra również głównie po francusku, tym razem były to dawne, tradycyjne piosenki osadników z Quebecu. Projekt trochę taki dziewczyński, była lira korbowa, banjo i wiolonczela, ale do współpracy zaproszeni zostali też mężczyźni - perkusista i znany nam skądinąd basista Ci z kolei przypominali mi "Kapelę ze Wsi Warszawa". Ale to dobre skojarzenie. W każdym razie energii było znacznie więcej niż przy Mamaku, może nowozelandczycy byli zmęczeni występami w stolicy Nunavutu, Iqaluit. Publiczność tańczyła i domagała się bisów, a to raczej rzadkość w statecznym Kingston.
Najlepszy występ był oczywiście na końcu. Totalna zmiana klimatu i stylistyki, całkiem inna muzyka. Zespół "From the Sun", coś na kształt pozytywnej psychodeli z lat 70 z muzykami wyglądającymi jak przed odwykiem heroinowym. Co więcej, ci muzycy to nasi sądziedzi z komuny artystycznej the Artel No w każdym razie chłopaki oraz wokalistka dawali radę kapitalnie. Muzyka płynęła, publika szalała. Niestety, nie znalazłam żadnego linka, nie promują się w sieci. Widocznie nie muszą.
Do domu wróciliśmy 2.15 nad ranem, bardzo zadowoleni i w dodatku trzeźwi ;)
poniedziałek, 4 lipca 2011
Canada Day weekend
1 lipca to oficjalny początek kanadyjskiego lata. Krótkiego (bo za jakieś 2 tygodnie można się spodziewać śniegu) ale jakże przyjemnego! Kanada świętuje wtedy swoje urodziny, pogoda z reguły jest słoneczna, tym razem swoją obecnością zaszczycili Kanadę sam książę i nowa księżniczka!
To też jest dzień, gdy szczęśliwi posiadacze wszelkiego rodzaju łódek mogą na nich popływać. Z reguły jest to też jedyny taki weekend w roku. Pozostałe letnie weekendy Kanadyjczycy spędzają bowiem w pracy, żeby spłacić kredyty pozaciągane na zakup owych łódek :) Oraz tych niesamowitych domów na kołach, do których można przyczepić kolejny samochód i np jeszcze motocykl i quad i tak wyposażonym udać się raz do roku na zasłużony 4-dniowy wypoczynek....
Sąsiedzi z południa świętują 4 lipca. Sporo rodzin wykorzystuje ten podwójny, długi, kanadyjsko-amerykański weekend, żeby się spotkać, poodwiedzać, spędzić razem czas na np bardzo popularnych festiwalach żeber(ek). Najbliższy nam festiwal odbywał się w Gananoque. Ale odpuściliśmy. Tu zdjęcia jak wygladają przykładowe żeberka w Toronto: http://www.blogto.com/eat_drink/2011/07/photos_of_ribfest_toronto_2011/
Ciekawe jest to, że lojaliści i republikanie, po tylu wojnach i raczej braku sympatii na codzień w ten weekend często bawią się wspólnie.
My wybraliśmy życie zamiast żeberek i zdecydowaliśmy się na wyjazd powiedzmy szkoleniowy z Cataraqui Canoe Club nad Palmer Rapids. Szkolenie obejmowało podstawy whitewater canoeing i odbywało się na rzece Madawaska http://en.wikipedia.org/wiki/Madawaska_River_(Ontario)
Rzeka super, bo oprócz samych "rapids" jest sporo miejsc, gdzie zupełnie początkujący mogą ćwiczyć pływanie w rwącym nurcie bez niebezpieczeństwa, że natychmiast wpadną do wody. Oczywiście byliśmy jedynymi początkującymi, bo inni członkowie klubu byli już dość zaawansowani, tak w wiosłowaniu jak i wiekiem. Ci emeryci nas kiedyś wykończą! Na drugi dzień, gdy załapaliśmy mniej wiecej o co chodzi Ed zabrał nas na same "rapids", należą się mu podziękowania, za to że wykazał się dużą cierpliwością.
Whitewater najlepiej chyba porównać do narciarstwa zjazdowego, tylko że nikt nie buduje wyciagów dla kajakarzy i kanuistów (?), po przepłynięciu rwącego odcinka rzeki trzeba łodkę wytaszczyć na własnych plecach (albo plecach męża). Natomiast pływanie po jeziorach to jak narciarciartwo biegowe. Może mniej frajdy z samego pływania, ale za to nieograniczone możliwości w wyborze tras.
Na koniec nawet zaczęło mi się podobać, że trzeba trochę powalczyć z nurtem, nie dać się mu porwać, uprzeć się i postawić na swoim. Pływanie w rzece wymaga też sporo siły. Ręce bolą nas do dziś. No i przy dwuosobowej łódce kluczowe jest zgranie się z partnerem. Ćwiczyliśmy też akcję ratunkową pt: my w wodzie a canoe nad nami. Najtrudniejsze było wydrapanie się z powrotem do łódki.
Nocowaliśmy na kempingu, którego właścicielem jest 85-letni Howard. Pojawienie się Howarda zwiastuje głośny dzwięk "pyr pyr pyr", wydawany przez silnik jego rozklekotanego samochodu. Gdy Howard nadjeżdża swoim super-wozem należy uiścić opłatę, nocleg kosztuje 10 dolarów. Żona Howarda, równie wiekowa jak on towarzyszy mężowi i zajmuje się wydawaniem reszty. Drewno na ognisko również kosztowało 10 dolarów. To było najdroższe drewno jakie zakupiliśmy kiedykowiek :)
W drodze powrotnej postanowiliśmy odwiedzić Wilno - miejsce najstraszego polskiego osadnictwa w Kanadzie. Obejrzeliśmy skansen kaszubski i zjedliśmy obiad w polskiej tawernie, choć jedzenie było raczej tradycyjnie kaszubskie. Nigdy wczesniej nie widziałam np takich wieeelkich pierogów, jeden zajmował cały talerz. I do tego nadzienie, z sera cheddar i ziemniaków. No ale było miło, Ed opowiedział historię swojego życia, od Częstochowy, gdzie się urodził (!) poprzez Syberię, Iran (Persję), Indie, USA i Kanadę. Ed oczywiście spłyną kilka lat temu rzeką, na którą ostatnio zachorował Marcin, Nahanni River. Ponieważ wyprawa tam to dla jednej osoby koszt kilka tysięcy dolarów (kanadyjskich, ale zawsze), szybko chyba musze znaleźć jakąkolwiek pracę :) Zobaczcie jak tam ślicznie: http://www.google.ca/search?q=nahanni+river&hl=en&prmd=ivns&source=lnms&tbm=isch&ei=BYESTsqGPOTW0QGr2OWkDg&sa=X&oi=mode_link&ct=mode&cd=2&ved=0CA8Q_AUoAQ&biw=1024&bih=611
A tu parę mniej spektakularnych zdjęć z Ontario:
To też jest dzień, gdy szczęśliwi posiadacze wszelkiego rodzaju łódek mogą na nich popływać. Z reguły jest to też jedyny taki weekend w roku. Pozostałe letnie weekendy Kanadyjczycy spędzają bowiem w pracy, żeby spłacić kredyty pozaciągane na zakup owych łódek :) Oraz tych niesamowitych domów na kołach, do których można przyczepić kolejny samochód i np jeszcze motocykl i quad i tak wyposażonym udać się raz do roku na zasłużony 4-dniowy wypoczynek....
Sąsiedzi z południa świętują 4 lipca. Sporo rodzin wykorzystuje ten podwójny, długi, kanadyjsko-amerykański weekend, żeby się spotkać, poodwiedzać, spędzić razem czas na np bardzo popularnych festiwalach żeber(ek). Najbliższy nam festiwal odbywał się w Gananoque. Ale odpuściliśmy. Tu zdjęcia jak wygladają przykładowe żeberka w Toronto: http://www.blogto.com/eat_drink/2011/07/photos_of_ribfest_toronto_2011/
Ciekawe jest to, że lojaliści i republikanie, po tylu wojnach i raczej braku sympatii na codzień w ten weekend często bawią się wspólnie.
My wybraliśmy życie zamiast żeberek i zdecydowaliśmy się na wyjazd powiedzmy szkoleniowy z Cataraqui Canoe Club nad Palmer Rapids. Szkolenie obejmowało podstawy whitewater canoeing i odbywało się na rzece Madawaska http://en.wikipedia.org/wiki/Madawaska_River_(Ontario)
Rzeka super, bo oprócz samych "rapids" jest sporo miejsc, gdzie zupełnie początkujący mogą ćwiczyć pływanie w rwącym nurcie bez niebezpieczeństwa, że natychmiast wpadną do wody. Oczywiście byliśmy jedynymi początkującymi, bo inni członkowie klubu byli już dość zaawansowani, tak w wiosłowaniu jak i wiekiem. Ci emeryci nas kiedyś wykończą! Na drugi dzień, gdy załapaliśmy mniej wiecej o co chodzi Ed zabrał nas na same "rapids", należą się mu podziękowania, za to że wykazał się dużą cierpliwością.
Whitewater najlepiej chyba porównać do narciarstwa zjazdowego, tylko że nikt nie buduje wyciagów dla kajakarzy i kanuistów (?), po przepłynięciu rwącego odcinka rzeki trzeba łodkę wytaszczyć na własnych plecach (albo plecach męża). Natomiast pływanie po jeziorach to jak narciarciartwo biegowe. Może mniej frajdy z samego pływania, ale za to nieograniczone możliwości w wyborze tras.
Na koniec nawet zaczęło mi się podobać, że trzeba trochę powalczyć z nurtem, nie dać się mu porwać, uprzeć się i postawić na swoim. Pływanie w rzece wymaga też sporo siły. Ręce bolą nas do dziś. No i przy dwuosobowej łódce kluczowe jest zgranie się z partnerem. Ćwiczyliśmy też akcję ratunkową pt: my w wodzie a canoe nad nami. Najtrudniejsze było wydrapanie się z powrotem do łódki.
Nocowaliśmy na kempingu, którego właścicielem jest 85-letni Howard. Pojawienie się Howarda zwiastuje głośny dzwięk "pyr pyr pyr", wydawany przez silnik jego rozklekotanego samochodu. Gdy Howard nadjeżdża swoim super-wozem należy uiścić opłatę, nocleg kosztuje 10 dolarów. Żona Howarda, równie wiekowa jak on towarzyszy mężowi i zajmuje się wydawaniem reszty. Drewno na ognisko również kosztowało 10 dolarów. To było najdroższe drewno jakie zakupiliśmy kiedykowiek :)
W drodze powrotnej postanowiliśmy odwiedzić Wilno - miejsce najstraszego polskiego osadnictwa w Kanadzie. Obejrzeliśmy skansen kaszubski i zjedliśmy obiad w polskiej tawernie, choć jedzenie było raczej tradycyjnie kaszubskie. Nigdy wczesniej nie widziałam np takich wieeelkich pierogów, jeden zajmował cały talerz. I do tego nadzienie, z sera cheddar i ziemniaków. No ale było miło, Ed opowiedział historię swojego życia, od Częstochowy, gdzie się urodził (!) poprzez Syberię, Iran (Persję), Indie, USA i Kanadę. Ed oczywiście spłyną kilka lat temu rzeką, na którą ostatnio zachorował Marcin, Nahanni River. Ponieważ wyprawa tam to dla jednej osoby koszt kilka tysięcy dolarów (kanadyjskich, ale zawsze), szybko chyba musze znaleźć jakąkolwiek pracę :) Zobaczcie jak tam ślicznie: http://www.google.ca/search?q=nahanni+river&hl=en&prmd=ivns&source=lnms&tbm=isch&ei=BYESTsqGPOTW0QGr2OWkDg&sa=X&oi=mode_link&ct=mode&cd=2&ved=0CA8Q_AUoAQ&biw=1024&bih=611
A tu parę mniej spektakularnych zdjęć z Ontario:
Plaża nad Palmer Rapids |
Prawie jak Poprad :) |
Rapids - czy jest jakiś polski odpowiednik tego słowa? |
Bardzo Dzielna Toyotka (i Marcin który tak ładnie zawiązał canoe na dachu) |
Skansen |
Add caption |
Subskrybuj:
Posty (Atom)