Ale po kolei. Mieliśmy trzy wolne dni i wyruszylismy na długo planowaną wycieczkę do Quebecu. Tak trochę zastępczno, nie podróżujemy zagranicznie, to chociaż do innej prowincji się wybraliśmy. A w Quebecu wiadomo, wszystko jest inne. Nie można na przykład skręcać w prawo na czerwonym świetle.
Pojechaliśmy do miejsca niezbyt popularnego turystycznie, jakieś 200 km na północ od Ottawy. Znajduje się tam rezewat przyrodniczy La Vérendrye, o powierchni porównywalnej do Algonquinu, ale rocznie odwiedza to miejsce 5000 turystów a Algonquin 200 000. Mają też 800 km tras na kanu/kajaki. Wygladało zachęcająco. To, że spora częśc tych tras to whitewater, dowiedziałam sie na miejscu, bo nie chciało mi się czytać informacji w internecie.
Wyjechaliśmy z Kingston w sobotę wieczór, mając w planie nocleg w Maniwaki. To jedyne większe miasteczko przed La Vérendrye, opanowane przez zakon księży Oblatów i otoczone rezewatem indiańskim. Dojechaliśmy tam późną nocą, na oparach benzyny, gdyż jedyna stacja benzynowa w Wakefield, która powinna była być otwarta w sobotę wieczorem, okazała się nieczyna. Ale nasza toyotka to wspaniały samochód, i tym razem również dałą radę, dzielna dziewczynka, nie odmówiła posłuszeństwa w żadnym tam Kazabazua ani Kitigan Zibi i szczęśliwie dojechaliśmy do miasteczka.
Motel w Maniwaki okazał się być burdelem więc zmuszeni byliśmy poszukać droższego noclegu, w bardzo symapatycznej Oberży Flisaków, będącej jednocześnie SPA. Na SPA nie mieliśmy czasu, bo z oddali dobiegły nas dzwięki muzyki. Pośpiesznie udaliśmy sie w jej kierunku, mając nadzieję na jakiś lokalny festiwal pieczenia prosiaka czy coś takiego. Ale, ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że był to całkiem dobry koncert a właściwie jego końcówka, z okazji festiwalu kajakowego, który się odbywał przy lokalnej szkole. I wtedy właśnie przypomnieliśmy sobie, że nasza znajoma, z wyspy Wolfe'a wybierała się z rodziną na jakiś festiwal kajakowy za Ottawą...
W sobotę wieczór było już zbyt późno aby się spotkać, choć festiwalowicze dzielnie imprezowali, siedząc w pontonach. Za to rano zjedliśmy wspólnie śniadanie. Hilary była bardzo zaskoczona naszym przyjazdem, w ogóle nie spodziewała się nas tam zobaczyć, zresztą i vice versa :) Tu można obejrzeć co robią ci wariaci od whitewater: http://www.gatineau.org/en/gallery Materiał video tym razem po francusku, tfu kebecku, ale nie zniechęcajcie się :)
Po takich przygodach dotarliśmy do wypożyczalni kanu. I wtedy znów okazało się że w Quebecu jest inaczej. W Ontario, jak pożyczamy łódkę, nikt się nie czepa, dają nam jakieś kanu, pianki, wiosła i wio. A tu był cały cyrk. Pobarli 230 dol kaucji z karty kredytowej. Sprawdzili, czy w piankach nie ma dziur. i czy wiosła nie są powykrzywiane (!!!!) Jak gość zaczął zaznaczać czarnym markerem uprzednio powstałe uszkodzenia na łódce i nanosić je na szkic (jak w wypożyczalni samochodów) to wymiękłam. No ale pomyśleliśmy, że może to przez większą ilość tras z whitewater, jest większa szansa powstania uszkodzeń.
Wycieczkę można podsumować w paru punktach:
1. Zaobserwowane dzikie zwierzęta: Orzeł amerykański, taki jak z patriotycznych obrazków USA (ale dlaczego w Quebecu?) i wściekłe wiewiórki, rzucające w nas patykami. Misiów zero. Ciekawa jestem, gdzie one się kryją. Wszyscy nas zawsze straszą tymi misiami. Nigdy żadnego nie widzieliśmy.
2. Prognoza pogody: w ogóle zero odniesienia do rzeczywistości. 2 dni miały być słoneczne i bezwietrzne, w poniedziałek miało padać i grzmieć. Burzę odgoniliśmy przy ognisku ale takiego wiatru jaki nas dopadł na jeziorze we wtorek to nikt z nas nie zamawiał. W pewnym momencie miałam wątpliwości, czy dopłyniemy do bazy, a zostało nam wtedy jedynie 3 km do końca... Wiatr to największy czynnik ryzyka przy wiosłowaniu. No ale znowu się udało.
3. Kempingowe zwyczaje Kebeków: Miejsca kempingowe na mapce były oznaczone jako jedno i wielo-namiotowe. I znów, w Ontario to nie do wyobrażenia, żeby ktoś dołączył się do już zajętego kempigu, no chyba że jest jakaś wyjątkowa sytuacja, załamanie pogody, wszystkie inne miejsca zajęte, no nie wiem. A tu nam się zdarzyło. W poniedziałek trochę lało, ale po południu sie wypogodziło. I wtedy na "nasz" kemping" przypłynęło kanu z panem w wieku ok 50+ i jego dwoma synami-nastolatkami. A dosłownie 10 min wiosłowania dalej były 2 inne PUSTE kampingi. No to się zwinęliśmy i odpłynęliśmy. Co spowodowało dyskusję między nami, czy jestem socjopatką i do jakiego stopnia nienawidzę ludzi. Nie wiem czy ludzi w ogólności ale nastoletnich chłopców to tak, z pewnością wolę unikać. Szczególnie na kempigu, gdy wokół las jezioro i cisza a oni się drą. Dla wjaśnienia dodam, że ten "nasz" kemping był oznaczony jako 3-namiotowy.
4. Klimat i fajność: Bardzo fajne miejsce do wiosłowania, polecam bo czuć już tam wiatr wiejący od Zatoki Hudsona i lasy mają taki bardziej hmmm, syberyjski wygląd. No i grzybów zatrzęsienie! Co prowadzi mnie do tematu:
5. Jedzenie: Gdyby mój mąż nie był fizykiem to mógłby zająć się profesjonalnie pisaniem książek kucharskich o jedzeniu kempingowym. Ugotował dwa dania, "grzybową extravaganzę" i "warzywa duszone w białym winie z serem cheddar". Mniam mniam. A w domu jeszcze z zebranych maślaków zrobił pyszna kolację, maślaki z rozmarynem, pycha!
A tu trochę zdjęć:
Bobrza tama do sforsowania |
very romantic |
haute cuisine en camping |
wiadomo co |
groźnie było momentami |
ale wszystko dobrze się skończyło. |
W nagrodę zatrzymalismy się w najmodniejszym obecnie hipsterskim miasteczku czyli w Wakefield, gdzie zjedliśmy wspaniały obiad w Bistro Chez Eric (Marcin: tilapia z risottem bakłażanowym, ja: łosoś w syropie klonowym z babką ziemniaczaną i fenkułem) i obejrzeliśmy lokalna atrakcję czyli kryty most:
I to koniec wycieczki.