Byłyśmy w Ottawie. Bałam się że H. urodzi dziecko w czasie podróży, ale nie, dała radę, dziecko wciąż w brzuchu podskakuje radośnie. Odbierałyśmy z lotniska jej siostrę, przy okazji odwiedziłyśmy koleżankę, którą poznałam podczas wypadu na narty do Vermont. Wtedy H. była w pierwszym miesiącu swojej wymarzonej ciąży, a koleżanka przeżywała kryzys w związku. Teraz okazało się, że zostawiła tego faceta, z którym była nieszczęśliwa, choć właściwie to on był wiecznie niezadowolony, a ona przestała chcieć się z tym szarpać. Rozstali się, ona poznała chłopaka, który mieszka na Alasce, właśnie stamtąd wróciła, w zeszłą niedzielę. Pływali pontonem i kajakiem, upolowali razem łosia. Na obiad były kiełbaski z tego łosia.
****
Była taka historia de Mello, że chłopak zakochał się w dziewczynie i przyszedł ją wieczorem odwiedzić. Zapukał do drzwi, ona zapytała "kto tam" on odpowiedział "ja". Dziewczyna nie otworzyła, chłopak myślał, myślał, myślał, po którejś z kolei próbie na pytanie "kto tam?" odpowiedział "ty". Wtedy otworzyła drzwi.
Nie wiem kiedy dokładnie się to zaczęło. Nie wiem, bo ciężko przypomnieć sobie co robiłam tydzień temu. Wszystko się tak jakoś poszatkowało dziwnie, przez pracę. W każdym razie, we wtorek miałam bardzo miłego gościa, trochę spodziewanego a trochę nie. Poszliśmy na koncert do Artelu, a tam taka śmieszna pani, odklejona zupełnie śpiewała, Dorothea Paas (tu niestety nie słychać, jak bardzo jest odklejona). Koncert tak naparwdę był zespołu Try Harder Na basie gra tam człowiek, który podejrzanie często kręci się wokól naszego śmietnika.
W każdym razie: pani nam się podobała, jako support zupełnie od czapy. Następnego dnia zostałam poczęstowana pyszną zdrowotnościową zupą, poszliśmy na jeszcze jeden koncert, też pani, co śpiewa country choć mieszka w Indiach. Następnie pożegnanie, najpierw gościa, a dzień później sąsiadki. Sąsiadka się wyprowadza, bo zakochała się w chłopaku, który pracuje w Namibii i właśnie do niego wyjeżdża. Impreza pożegnalna się przeciągnęła do godzin wczesnoporannych, co było o tyle niefortunne, że następnego dnia u Hilary odbywał się baby shower. No to popłynełam na wyspę, o 9.30 rano, umierająca, po 3 godzinach snu. Dobrze, że nie było dużych fal i na promie zbytnio nie bujało. Impreza u Hilary miała za temat przewodni malowanie jej brzucha henną i dekorowanie przygotowanego wcześniej gipsowego odlewu brzucha i piersi. Mój kac więc był całkiem przydatny, żeby w ogóle być w stanie wytrzymać takie atrakcje.
W efekcie spotkanie było bardzo miłe, same fajne kobiety, nastolatki i dzieci, pyszne jedzenie, Hilary ugotowała bulion, który okazał się zbawienny dla mnie, w ogóle przyniosły dobrą energię i np motyle w prezencie, a ja musiałam zmykać przed główną atrakcją (niestety, hehe), no bo do pracy. Praca jak się okazuje, ma mnóstwo pożytecznych zastosowań :)
W sobotę padłam, za to w niedzielę był świetny koncert. Marcin wyjechał do Toronto, jego opowieśc o tym co się tam działo jest bardzo ciekawa, być może dużo ciekawsza od mojego ględzenia. Jeśli zechce, użyczę mu tu miejsca, żeby opisał.
No więc poszłam sama. Do Zappas Lounge (sic!), miejsca niezbyt ciekawego, bez dobrej atmosfery i wibracji. Cos jak sądecki Scream Club, czy jakkolwiek się to miejsce nazywa obecnie. Byłam trochę przed czasem, kupiłam piwo, a z głośników poleciało Roxette. Ten kawałek:
Wehikuł czasu! Miałam 15 lat, on 18, czasem jeździł na zdezelowanej SKMce, ale częściej pożyczał samochód od rodziców, brązowego popolicyjnego dużego fiata. Słuchaliśmy The Dolls, Bad Religion, Ice-T, Pixies, ale w chwilach romantycznych, właśnie Roxette i Manaamu.
Rozjerzałam się wokół. Gość, który przede mną kupował piwo wydawał mi się jakiś znajomy, po chwili doszłam do wniosku, że spotkaliśmy się na imprezie u sąsiadki, dzień wcześniej. Przyszedł wtedy z żoną, która podczas owej imprezy wykrzykiwała zdumiona co jakiś czas: Skończyłaś prawo a teraz pracujesz w kawiwarni??? Jak to możliwe?? Co za beznadziejny kraj, ta Kanada! I co chwilę domagała się wódki a jej mąż pytał bezbronnie: Kto ją tu zaprosł? Wczoraj w knajpie początkowo nie rozpoznawali mnie, więc przez chwilę byłam bezpieczna.
Roxette zmieniło się w muzykę z filmów Lyncha. Podeszłam pod scenę. Wyszedł jakiś gostek i zaczął się występ. Coś niesamowitego! Jak Dan Deacon, tylko całkiem na odwrót. Wszystko 100 razy wolniej, sprzęt do muzyki nowiutki, artysta młody i przystojny, w dodatku z Montrealu.
Aż zapomniałam, że to był support. Śmiesznie było patrzeć, jak sztywna kingstońska publiczność z wolna zaczyna się ruszać w rytm tych popapranych dzwięków.
Koncert gwiazdy wieczoru, Austry był więcej niż udany. Zespół cierpi trochę na sydrom "hipstera z Kanady" a właściwie hipsterek, ale show był przedni. Same dziewczyny, tylko jeden gośc na klawiszach, co wyglądał jakby go żywcem przenieśli z lat 80, z Berlina Zachdniego. Zaskoczona byłam pozytywne, bo wydawało mi się że ta Austra to taka podróba Fever Ray. Może zresztą tak właśnie jest, ale w ogle w niczym to nie przeszkadza. Bardzo dobry koncert. Dawno nie słyszałam czegoś tak fajnie i spójnie zagranego (włączając w ten ranking ostatnie Dead Can Dance w Toronto). Wszystko w klimacie ukochanej audycji Strzały z nikąd, darz bór
Po przemyśleniu ostatnich wydarzeń dochodzę do wniosku, że miały one swój początek w zeszłą sobotę, na imprezie na której kolega Marcina z pracy wykonał bardzo profesjonalny układ taneczny, w klimacie filmów z bollywoodu, a póżniej oglądaliśmy z jutuba libański taniec brzucha:
Po pierwsze Fernando. Zanim poznaliśmy się, już wiedziałam kim jest. Że reżyser, Portugalczyk i wariat. Jeździ vespą. Kocha światło. Ma adhd. Gada gada gada. Historie wylewają się z niego, jedna za drugą. O ojcu, że się nie rozumieli. O córkach, których nie miał. O mniejszych i większych złośliwościach, które robi ludziom. Bo tak. Bo go to cieszy i ma z tego radość. O Kingston, że małe i tanie a Toronto drogie i głośne. Dziś była historia o spokoju i medytacji. Dwa miesiące po przyjezdzie Fernanda do Kingston, gdzieś w końcówce lat 60 okazało się, że na Queen's prowadzone są bardzo popularne warsztaty medytacji transcendentalnej. Uczestnicy walili drzwiami i oknami bo sam guru Maharishi Mahesh Yogi zapowiedział swoje przybycie. Tłum czekał w głównym hallu na swojego guru od wczesnych godzin porannych, w końcu, gdzieś ok 15.00 guru przyjechał, błękitnym cadillaciem. Wyszedł do ludzi i wtedy znajomy student, z którym Fernando stał w tym tłumie miał szanse odzwać się do Maharishiego i powiedział jedno zdanie: "Maharashi, zostało mi jeszcze dwa lata" (w domyśle - studiów) A Maharashi na to: "gówno prawda". Maharashi pewnie myślał, że ten młody człowiek miał nadzieję, że przez 2 lata nauczy się medytacji. Ale samo stwierdzenie, że bullshit podsumowuje, co Fernando myśli o owej medytacji :)
- dużą kawę poproszę
- proszę
- jak mija ci dzień? duży ruch?
- a tak, dzięki, nawet sporo dziś ludzi, to fajne, czas szybciej mija
- u mnie w pracy dziś było bardzo spokojnie, pacjenci się nie pokazali
- pacjenci? a gdzie pracujesz?
- w klinice psychiatrycznej, tu obok. u nas ruch jest w trakcie długiego weekendu i zaraz póżniej, jakoś trudno ludziom sobie poradzić po długim weekendzie. wiesz, przychodzą z depresją i stanami lękowymi. Może myślisz że to dziwne.
- nie nie, myślę, że to dlatego że tyle czasu z rodziną się spędza wtedy.
- właśnie! dobrze zgadłaś! no to cześć, do zobaczenia.
- cześć!